Chciałabym się z Wami podzielić czymś szalenie ważnym... Wydarzenia, które opiszę działy się na przełomie miesiąca, może trochę dłużej. Do tej pory myślałam, że widziałam wiele: a to ktoś mówił językami, ktoś upadał podczas modlitwy do Ducha Świętego- sądziłam, że nic mnie już aż tak bardzo nie zaskoczy, żadne cuda, nawet gdybym z dnia na dzień zaczęła mieć wizje (choć najpierw starałabym się wykluczyć schizofrenię ). I w tym miejscu niski pokłon dla słów mojego kolegi Karola, które powiedział na weekendzie Alfa podczas konferencji, że próbujemy ograniczyć Boga do naszych własnych wyobrażeń. Ograniczamy Jego możliwości w naszej wyobraźni. Bóg zrobił mi miłą niespodziankę- tajemniczą zagadkę, która jeszcze pewnie długo nie będzie rozwikłana.
Aby zacząć po kolei, i nadać ogromne znaczenie temu, co uczynił Bóg, muszę nakreślić całą otoczkę sytuacyjną: moje emocje, uczucia, co przeżywałam w danym okresie, jakie miałam doświadczenia i wspomnienia, oraz przekonania.
I Niewola
Zaczęło się dość niewinnie...
Wpadłam w emocjonalną pułapkę. Zdarzyło mi się, że w przeciągu tygodnia moje „uczucia” nastawiały się co chwila na inny obiekt- rekordem były trzy różne osoby na tym odcinku czasu. Przestałam ufać sobie, przestałam ufać swoim uczuciom. Pomyślałam, że nie jestem zdolna do miłości, że nigdy nie zaufam sobie na tyle, by móc powiedzieć komuś: „kocham”, ponieważ nie chcę nikogo skrzywdzić, a co w przypadku, jeśli za kilka dni mi się odmieni? Nie rozumiałam tego, co się ze mną działo, bo nigdy wcześniej tego nie doświadczyłam. Czułam, jakbym już nie umiała kochać. Wiedziałam, że coś jest totalnie nie tak. Może nie każdy z Was wie, ale studiuję psychologię, jestem na IV roku. Możecie wyobrazić sobie moje zaskoczenie, gdzie po 22 latach życia mój umysł zaczął mi płatać takie okropne figle. Sądziłam, że siebie znam. Aż tu nagle- bach! Przestałam sobie ufać, ponieważ straciłam kontrolę. Mocno to przeżyłam, podkopało to trochę moje poczucie wartości i wiarę w szczęśliwą przyszłość z jakimkolwiek mężczyzną. Spanikowałam trochę, przestałam czuć się bezpiecznie sama ze sobą. Nie wiem, ile w tym udziału miał szatan, a miał tu całkiem spore pole do popisu, by mnie okłamywać. Wiem natomiast, że to kwestia tego, że w dzieciństwie nie czułam się wystarczająco kochana przez mojego tatę (nie oznacza to jednak, że nie kochał mnie najbardziej, jak umiał- istnieją ponoć różne języki miłości i do każdego z nas może trafiać zupełnie inny komunikat o uczuciach- ale o tym jeszcze nie miałam szczegółowo na studiach). Drugim powodem, dla którego tak się miotałam sama ze sobą był pewnie fakt, że po prostu żaden z tych „obiektów moich westchnień” nie był dla mnie osiągalny, więc przeskakiwałam z jednego na drugi, gdy tylko naturalnie pojawił się na horyzoncie. Przeraziłam się wtedy tą desperacją, którą wcześniej próbowałam wypierać, negować. Uświadomiłam sobie to wszystko z pomocą kilku osób (ukłon w ich stronę ), a później po prostu próbowałam odpuścić. Czułam się natomiast jako ktoś, kto nie potrafi normalnie funkcjonować i jest uszkodzony- bez żadnej nadziei- mogłam tylko czekać, aż to samo minie.
II Piękna
Kolejny etap był nieco milszy. Postanowiłam, że skoro tak naprawdę żadnego z tych mężczyzn nie kocham, tak naprawdę mogę przecież pokochać każdego. Po prostu wcześniej tylko desperacko poszukiwałam potwierdzenia swojej wartości, a na drugim miejscu też czułości i poczucia bezpieczeństwa. Odpuściłam i wyluzowałam. Przestałam się skupiać na walce z wiatrakami, tylko skupiłam się na sobie. Na przygotowaniach siebie do przyszłego związku. Równolegle z tym obserwowałam funpage „Piękna” na facebook'u (polecam! ). W tym czasie często dodawane tam były zdjęcia, gdzie było ukazywane piękno kobiet- zazwyczaj z różnymi tekstami. I to jest etap, kiedy zaczęłam odkrywać swoją kobiecość na nowo. Zmęczona szarpaniną z poprzedniego etapu, nie miałam już ani sił, ani nawet wyjścia, jak tylko zaufać Bogu na maksa, przestać próbować działać na własną rękę (co wcześniej nieświadomie próbowałam robić), i spocząć w Jego ramionach. Przestać się troskać i planować. Znów zaczęło się niewinnie. Pamiętam, że pewnego dnia, gdy odmawiałam różaniec, spojrzałam w lustro (w mieszkaniu w swoim rodzinnym mieście mam wielką szafę na całą ścianę z lustrem + tata ostatnio postawił mi mniejsze lustro na parapecie, które miałam zabrać do Warszawy- chociaż później w to miejsce ustawiłam obrazek Matki Bożej ). Chcąc, nie chcąc- czasami zerkałam w stronę lustra. Wielkie było moje zdziwienie, że tak pięknie wyglądam, jak odmawiam różaniec! Mam nadzieję, że nie zabrzmi to źle, ale tak właśnie na początku wyglądało moje odkrywanie piękna na nowo. Zwłaszcza, że po zakończeniu poprzedniego związku czułam się bezwartościowa, upodlona i dodatkowo obwiniałam siebie. Wielki pokłon w stronę Maryi- to ona, delikatna i najpiękniejsza kobieta, jako pierwsza zaczęła przemieniać moje zranione i zmęczone serce. Nie do końca zdawałam sobie wtedy z tego sprawę- po prostu było ze mną coraz lepiej, coraz bardziej ufałam Bogu i stawiałam pierwsze kroki ku wyzwoleniu z tych zniewoleń. Zawsze, gdy sięgałam po różaniec, czułam, że rozkwitam- choć wiem, że to było tylko narzędzie, a prawdziwą przemianę kształtowała we mnie modlitwa i obecność Maryi. Przestałam zwracać uwagę na sztuczne, „plastikowe” dodatki upiększające, a zaczęłam dostrzegać wartość tych naturalnych (choć wydawało mi się, że i tak ją znam). Próbowałam pięknie się uczesać (efekt wylewania się we mnie poczucia piękna), ale nawet, jak mi nie wychodziło, co jest mega zaskakujące znów- to nie miało znaczenia! Nadal byłam tak samo piękna. Fryzura przestała mieć wpływ na to, jak bardzo czułam się piękna. To piękno rozkwitało wewnątrz mnie, a ja zaczęłam czuć się taka dobra, kochana, cudowna, przestając zwracać uwagę na jakiekolwiek mankamenty urody, które przedtem mi przeszkadzały. Nawet, gdy ktoś pytał, co u mnie, to przez co najmniej dwa tygodnie opowiadałam, że czuję się po prostu kochana, i taka dobra. I to była Miłość Boża. To był naprawdę owocny czas „cukiereczków”.
III Formacja
Nie wiem na ile, ale trochę nakładały się na siebie w czasie II etap z III. Mianowicie w drugi czwartek listopada byłam na mszy z modlitwą o uzdrowienie na kampusie mojej uczelni, a później koleżanka poprosiła mnie, bym poszła również w niedzielę do Dominikanów na Służewiu- daleeeko ode mnie, (też msza z modlitwą o uzdrowienie), bo jej znajoma nie była już 10 lat w kościele, a w międzyczasie bawiła się we wróżbiarstwo i wywoływanie duchów. Chciała mieć we mnie modlitewne wsparcie w razie czego. Msze były czwartek i niedziela, ale ja cofnę się do poniedziałku. Piękna otoczka nadal trwała. W poniedziałek 11 listopada odwiedziłam z rodzicami babcię. Była na mszy z modlitwą o uzdrowienie w naszym mieście i zapytała mnie, dlaczego oni tak klapią tymi językami, jak się trzymają za ręce i że ona tego nie rozumie, ale że pewnie ja wiem. Wyjaśniłam jej wtedy. Nie przyjęła tego zbyt dobrze, na początku nawet zaprzeczała. Gdy już nie miałam pomysłów na swoje argumenty, by przedstawić wszystko w jak najwłaściwszym świetle, zaczęłam czytać o różnych darach z internetu (+ fragmenty z Pisma Świętego). Wtedy trochę zwątpiła, ale ogólnie przy okazji poruszyła miliony niepotrzebnych i niezwiązanych wątków z tematem- o księżach, o tym, że za bardzo w to wszystko weszłam, etc. Nie wiedziałam za bardzo, co na to mój tata, który Alfę postrzega/ł jako sektę ("robimy eksperymenty na ludziach")- bo akurat wtedy milczał trochę. Próbowałam również wyjaśnić, że to nie jest tylko teoria, a ci ludzie z kosmosu, bo ja też doświadczyłam Ducha Świętego, i opowiadałam o tym, kiedy i jak- ale próbowano mi wmówić (jeszcze ciocia wtórowała babci), że to psychika! Studiuję psychologię i nie wiem? Jak mogę nie wiedzieć... Poczułam się jak oszołom. Niezrozumiany, wyśmiany i odrzucony. Samotność w tej postawie trochę doskwierała- nie było nikogo, kto mógłby mnie wesprzeć. Mojej babci powiedziałam jeszcze, że dar języków mają nawet moi znajomi, że słyszałam też jak się modlą- ale była zdania, że musieli się nauczyć tych języków. „A co, Ty jesteś mniej godna, że nie masz tego daru?”- próbowałam wyjaśnić, że to nie tak, że udziela każdemu jak zechce, ale i tak powoli wycofywałam się z dyskusji, to było bezcelowe (choć może niekoniecznie? Moi rodzice milczeli dużo- słuchali). Chciałam zawsze mieć dar języków, ale nigdy o niego nie prosiłam, w obawie, że moja intencja nie będzie czysta- że może zagrozić mi pycha, a to dla Chwały Bożej, a nie mojej. Wychodziłam z założenia, że jeśli Bóg będzie chciał i uzna, że jest to już potrzebne, wtedy na pewno go w sobie odkryję. Poniedziałek dobiegł końca. Wracamy do Mszy czwartkowej. Nie prosiłam o żadne uzdrowienie, nic nie przychodziło mi do głowy pilnego. Jedynie jedno nieprzebaczenie- na nim próbowałam się skupić, bo nie wiedziałam, na jakim etapie jest ten proces przebaczenia, gdyż na co dzień raczej wypierałam wspomnienia z burzliwej relacji z przeszłości do nieświadomości. Nie chciałam o tym za bardzo myśleć. Prosiłam o łaskę przebaczenia i później ją otrzymałam, jeszcze na tej samej Mszy. W pewnym momencie ksiądz powiedział, by pojednać się w myślach również z tymi, których nie ma w kościele fizycznie. Udało mi się to zrobić, a potem byłam tak napełniona Duchem Świętym, że czułam pokój i miłość- gdy wyobrażałam sobie tę dziewczynę w kościele- nie czułam żadnych nieprzyjemnych emocji. To był czas, kiedy czułam, że jestem bardzo blisko Boga, czułam, że On codziennie leczy moje rany na nowo. Chciałam Go wielbić i to robiłam. Na przeróżnych Mszach, w których uczestniczyłam od kwietnia (od mojego weekendu Alfa), gdzie inni modlili się w językach- przypominałam sobie radę, aby modlić się jedną literą, na przykład „a” i wtedy Duch Święty może przyjść z tym darem, oraz żeby się o niego modlić. Nie modliłam się nigdy o dar, a zawsze gdy w takich momentach przypominała mi się ta rada, po prostu wydawała mi się, mówiąc kolokwialnie: trochę głupia. Może inaczej: ja czułabym się głupio śpiewając: „aaa”. Sztucznie. W pewnym momencie tej konkretnej czwartkowej Mszy, gdy większość modliła się w językach śpiewając, zabrakło mi słów, nie wiedziałam jak się modlić. Zawsze modliłam się po polsku, ale teraz miałam w głowie pustkę. Bardzo automatycznie i spontanicznie otworzyłam swe usta do tej literki i po chwili mój język „dostał palpitacji” Chwała Panu! Byłam bardzo przejęta całą sytuacją- bo wiedziałam, co się dzieje i było dużo emocji- na tyle, że potem nie mogłam uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Gdy wyszłam z kościoła, dopiero wtedy przypomniałam sobie rozmowę z poniedziałku. Czułam wciąż, że Bóg jest blisko, a przynajmniej, że chce bym akurat w tym konkretnym czasie swojego życia odczuwała Jego Obecność, bym zaufała Mu jeszcze bardziej. Pięknie się mną opiekował i zapewniał, że jest obok, że mogę na Niego liczyć i „wcale nie jestem mniej godna”. Moja relacja z Bogiem się bardzo pogłębiała, a ja czułam się silniejsza, piękniejsza, bliższa doskonałości, choć takiej, która nie jest idealna. Miewałam takie chwile, że czułam się jak perła na dnie oceanu- schowana, nieodkryta jeszcze przez nikogo, po prostu wspaniała. To Jego Miłość rozkwitała we mnie. Współczułam mojemu przyszłemu mężowi, że on jeszcze mnie nie poznał, i że traci teraz każdą chwilę- czułam w sobie taką wspaniałość. A raczej: Wspaniałość, którą obdarowywał mnie Bóg. Niedzielna msza przebiegła dość zwyczajnie, choć nie wiem, czy o jakiejkolwiek Mszy można tak powiedzieć. W kolejny poniedziałek była konferencja z Szustakiem. Moja kobiecość ciągle wylewała się ze mnie na zewnątrz- założyłam sukienkę, którą kupiłam i czułam się piękna (a też nigdy nie wiadomo, czy mój przyszły mąż nie siedzi na sali konferencyjnej). Nadszedł moment kulminacyjno- egzaminacyjny. Obawiałam się jego już wcześniej- na to wydarzenie wg facebook'a wybierała się również dziewczyna, której przebaczyłam na czwartkowej Mszy. Wiedziałam, że może być ciężko i po ludzku zaczęłam strategicznie obmyślać zajęcie miejsca- usiąść specjalnie bliżej, czy specjalnie dalej? Zastanawiałam się, gdzie ona może usiąść. A potem powiedziałam sobie: „Stop!”. Oddałam to Bogu, powiedziałam: „Duchu Święty, Ty mnie poprowadź, niech Bóg decyduje.” No i nieźle mnie poprowadził, bo jakieś 45 stopni przeciwnie do wskazówek zegara od widoku Szustaka- niedaleko przed nami, siedziała właśnie ona. Na początku strach przed własną ewentualną reakcją, potem stres, że w ogóle ją widzę, silne emocje- myślałam, że mi serce wyskoczy w pierwszym momencie. Potem kalejdoskop wspomnień, wszystkich zranień, a potem sytuacja obecna i pokusa: „Ta dziewczyna zajęła moje miejsce w życiu”. Jest z chłopakiem, z którym byłam wcześniej. Przyjaźni się z dziewczyną, z którą ja też przyjaźniłam się wcześniej, a odkąd mieszkają razem, ta druga w ogóle przestała się odzywać. Jak łatwo sobie wyobrazić- alarm organizmu, jako skutek zagrożenia lawiną autooskarżeń, oszczerstw i kłamstw ze strony kolesia od ściemy. Modliłam się w duchu, mając nadzieję, że naprawdę jej przebaczyłam, że to tylko szatan próbuje wykorzystać moje słabości. Nie mogłam skupić się na początku na tym, co mówił Szustak- kątem oka widziałam moją byłą przyjaciółkę i dziewczynę, której tak bardzo chciałam przecież przebaczyć. Nie miałam znów wyjścia, jak tylko zaufać Bogu. Wiecie, że On przekleństwo zamienia w błogosławieństwo? W tym świadectwie będzie kilka takich momentów. Doszło do tego, że zaczęłam się szczerze, w Bożej Miłości w sobie radować, że ta dziewczyna „się ogarnęła”, być może trochę zmieniła, że chce nad sobą pracować, rozwijać się w tym kierunku i że to wspaniale, skoro może ma być jego żoną kiedyś! Nastał we mnie pokój ducha, kolejne zwycięstwo, dzięki Niemu. On wie, co robić w takich sytuacjach, tylko trzeba Mu czasami po prostu oddać stery. Szustak opowiadał o miłości. Wracając do domu miałam silne poczucie tego, że gdzieś tam na świecie czeka na mnie mężczyzna, który jest taaaaki wspaniały! Byłam tego pewna, a przez to bardzo podekscytowana nieznanym. Cieszyłam się i miałam zamiar wykorzystać ten czas na pracę nad sobą, kształtowanie siebie, jako przyszłej żony i matki.
IV Sen
Przed snem, w myślach westchnęłam do Pana Boga, mówiąc, że jeśli chce mi coś przekazać (odnośnie małżeństwa), to może przyjść do mnie we śnie. Specjalnie nie zrobiłam tego głośno, by szatan tego nie wykorzystał i mnie nie zwiódł, bo ma wpływ na naszą wyobraźnię. Najpierw śniło mi się, że w Polsce wybuchło powstanie: wyraźny podział na młodych, dobrych powstańców, oraz na starszych ludzi u władzy, którzy byli jak gestapo. Chciałam ochronić rodzinę i kazałam im uciekać, ale zanim dokończyłam, oni zapukali do drzwi. Mieli torturować mojego tatę- chciałam poświęcić się za niego. Później jednak uciekliśmy. Porwałam z kolegą autobus ZTM, wyłączyliśmy numer i światła- jedyny kamuflaż, aby uciec. Wieźliśmy też wewnątrz ludzi, których mieliśmy uratować. „Ale wiesz, że grozi nam za to więzienie?”- zapytałam, a on odpowiedział: „Teraz to i tak nie ma już znaczenia”. Później spotkałam siostrę zakonną, Angelinę i trafiłam na obóz „dobrych”, młodych. Mijaliśmy w biegu Szustaka, który się modlił z innymi do Ducha Świętego- my też westchnęliśmy tak tylko w biegu. Później ta dziewczyna, której przebaczyłam mocno w sercu- uśmiechała się do mnie tak miło i szczerze- jak nigdy w życiu. Jej twarz jednak zasłonił mi chłopak, z którym byłam niedawno- chcąc mnie pocałować. Odebrałam to jako pewne zakończenie. Sen był bardzo szczegółowy i realistyczny, pominęłam część drobiazgów. I ostatnia sytuacja: modlił się nade mną Karol- ja klęczałam. Nic się nie wydarzyło specjalnego, on nawet nic nie powiedział. Potem chyba wstałam i poszłam. Istotne jest to, że odczuwałam w tym śnie silną relację z Panem Bogiem, a może bardziej nawet z Jezusem, nie wiem skąd we śnie było to przekonanie, ale było, że jestem Mu oddana tak mocno, że jestem powołana do Zakonu! A najlepsze jest to... że ja byłam w tym śnie szczęśliwa. Obudziłam się o 5:30. To brzmi trochę jak zaburzenia snu, często mam koszmary. Ale akurat tak fajnie się złożyło, że na uczelni nasz profesor przeprowadził badania dotyczące zaburzeń snu- jeśli coś wyjdzie nie tak, powiadomią nas i będziemy mieli konsultacje w klinice psychiatrycznej (tak, wiem, pocieszające). Po przebudzeniu, pierwsza myśl: przypomnienie mojej prośby- „Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, możesz przyjść we śnie.” Totalna panika. Łzy. Jedyne, co powtarzałam Bogu, to że się boję. Uświadomiłam sobie również, że nie potrafię powiedzieć, jak podczas wejścia na Jasną Górę w sierpniu: „Oto ja, służebnica Pańska...”. Bardzo się bałam. Nie miałam wątpliwości co do tego snu, ale nie chciałam się zamykać na Boga. Tego poranka, po raz pierwszy w życiu zaczęłam rozważać na poważnie życie zakonne. I nie chodzi tutaj o to, czy ja wybiorę to, czy nie: na razie nie jest to chyba aż tak istotne, bo rozeznawanie to proces, może się ciągnąć przecież latami, jednak czuję ogromne pragnienie, by opowiedzieć Wam, co się wtedy ze mną działo i co czułam.
V Jezus chłopakiem?
Pozdrawiam Andrzejka, który mi ze 3 tygodnie wcześniej zasugerował taką sytuację. Szustak powiedział na swojej konferencji, że w Niebie będziemy tak mocno kochać, każdy każdego, że to będzie coś, co przekracza nasze wyobrażenia, a z pewnością największą miłość kobiety do mężczyzny, nawet gdy stają się jednym ciałem. Później wspomniał, że siostry zakonne mają oblubieńczą relację z Panem Jezusem- podobno- podkreślił. Otóż trochę nieświadomie weszłam w podobną relację z Nim. To dlatego wcześniej czułam się taka piękna, kochana i cudowna- leczyła mnie Miłość Jezusa. Moje „problemy z chłopakami” przestały mieć znaczenie, później wydawały się śmieszne, a przede wszystkim zażegnane na zawsze, nadeszło uzdrowienie. I chociaż nadal chciałam mieć męża, to stałam się wolna. Natomiast przez trzy dni po moim śnie, non stop odczuwałam obecność Jezusa przy mnie. I to jest główne przesłanie tego świadectwa, najważniejszy wątek. Nie wiem, czy będę w stanie opisać, co wtedy czułam, trzeba by było ze mną porozmawiać w trakcie tamtych dni... Trochę tak, jakbym przez trzy dni faszerowała się endorfinami. Pozdrawiam Ewelinę i Oktawię . Przede wszystkim, poza tym, że czułam się nadal piękna, kochana i cudowna, to czułam Jego Miłość. „Niespokojne serce, póki nie spocznie w Panu”. „Tylko Bóg jest w stanie zapełnić pustkę wewnątrz nas, żaden mężczyzna, ani kobieta tego nie jest w stanie uczynić”. Te słowa nabrały dla mnie nowego znaczenia. On wypełniał mnie całą, naprawdę czułam się, jakbym właśnie była z Nim w związku. No jakbym była na wiecznej randce 24h/dobę. Spokojna, bezpieczna, pewna siebie, rozkwitająca. Ale to nie wszystko. Druga rzecz, to taka, że czułam, jakby ktoś nałożył na mnie wtedy klosz osłaniający. Przez trzy dni czułam, jakby szatan nie miał do mnie dostępu. To było cudowne uczucie- jakby przedsmak Nieba! Nie czułam do nikogo urazy, byłam pełna cierpliwości, wyrozumiałości- a to były skutki tego, jak bardzo Jezus i Jego Miłość działały we mnie. Czegokolwiek nie robiłam- czy to było zmywanie naczyń, czy schodzenie po schodach, przebieranie się, czy gotowanie, sprzątanie- czułam, jakby Bóg we wszystkim mi błogosławił, czułam wokół siebie świętość- czułam prawie, jakbym ja była święta! Dodatkowo, co najbardziej urzekło mnie w Jezusie: On był taki delikatny, nienarzucający się, jakby bał się, że mnie spłoszy, bo wiedział o moich wszystkich obawach, wiedział, że jestem jak tchórzofretka i tak się czułam. Był blisko mnie, cały czas czułam się bezpieczna, chociaż czułam pewne obawy. Pierwszego dnia znów płakałam, do tego stopnia Jezus pochłonął mnie całą, że bałam się, że Go zawiodę, że wybiorę źle. Do tej pory swojego życia marzyłam cały czas o rodzinie, baaaardzo! Aż tu nagle taki szok. Nie chciałam Go zawieść, zasmucić, bo zasmuciłabym wtedy samą siebie. W miarę, jak mijały godziny, dotarło do mnie w pewnym momencie, że to tylko jedna z dróg, jaką On może mi proponować i że nie będzie zły, jeśli wybiorę inaczej. Dał mi wolną wolę, bym mogła sama wybrać. Ale i tak wiedziałam, że to bez sensu wybierać samemu, przecież On się nie myli... Z jednej strony czułam się mocno zniewolona w wyborze na samą myśl o tym, że moja rodzina by się dowiedziała o takich zapędach. Przerażało mnie to. Wyobrażałam sobie ich myśli i wyobrażenia, oraz reakcję- zwłaszcza po historii z ciocią, która była w zakonie, ale z niego wystąpiła. Z drugiej strony chciałam, żeby to nie miało na mnie żadnego wpływu- jeśli bym bardzo mocno tego pragnęła i była przekonana, na pewno bym to zrobiła i nie zważała na ich zdanie. Ten temat dość szybko poszedł w odstawkę, bo już pierwszego dnia. Nie pojmowałam tego, co Jezus ze mną wtedy wyprawiał. Do tego stopnia mnie urzekł swoją delikatnością i pozostawianiem mi poczucia wolności, że zaczęłam sobie siebie wyobrażać, jako siostrę zakonną. W habicie. Przed lustrem nawet. Ukryte włosy, brak makijażu i myśl, że nigdy nie założę szpilek, ale też, że przecież ja tak naprawdę nigdy ich nie lubiłam. Moja wyobraźnia była dość ograniczona, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Tylko Jezus. Teraz mam ciągle ochotę Go wychwalać, wiem, jaki jest, bo dał mi Siebie poznać w pewien sposób. Wyobraźcie sobie również, że podczas tych trzech dni straciłam zainteresowanie mężczyznami. Próbowałam wyobrazić sobie najfajniejszego chłopaka, jakiego kiedykolwiek spotkałam w życiu i propozycję spędzenia z nim reszty życia. On był taki blady w świetle Jezusa... Jezus stał się dla mnie najważniejszy, najlepszy, i najwspanialszy. Prowokowałam siebie w tramwaju, jadąc do pracy- sprawdzając, czy na pewno utraciłam to zainteresowanie. Na Adoracji pewien chłopak wyszedł i dawał świadectwo, był przystojny- więc ponownie- prowokowałam sama siebie. Nic z tego. Jezus. Tylko On Mało tego. W przeciągu tych trzech dni, nie wyobrażałam sobie pozostać w takiej relacji z Jezusem, prowadzić dom, mieć męża. Interesować się jakimkolwiek innym mężczyzną, być z nim, nawet fizycznie, po ślubie (rozumiem już w praktyce ślub czystości sióstr). Jezus był ze mną wszędzie, uzdrowił mnie i chronił. Nawet, gdy zasypiałam, czułam, że jest obok, cały czas mnie pilnuje, wspiera. I najciekawsze: czułam, że to już nie tylko ja Go adoruję. Czułam, że ON ADORUJE MNIE. Był taki czuły i delikatny, a ja mówiłam Mu cały czas, jak go kocham i byłam zakochana... Nie zapomniałam jednak o swoich pragnieniach macierzyństwa fizycznego, o założeniu rodziny, a z drugiej strony- nie chciałam przecież utracić relacji z Jezusem. Bałam się również, że już nie spotkam nikogo na swojej drodze, skoro nadal będę w takiej relacji- bo to najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Lub spotkam, a relacji z Jezusem nie utrzymam. Znów się obawiałam, choć były to moje czysto ludzkie obawy, czułam się wolna w swoim wyborze, a szatan nadal był gdzieś daleko. Drugiego wieczoru w dzień, zobaczyłam tekst na faceBóg: „Licytuj się z Bogiem, nawet jeśli nie wypada.”. Zapomniałam o nim, ale gdy kładłam się spać, zaczęłam z Nim rozmawiać i właśnie się targować... Próbowałam wyobrazić sobie sytuację, w której jestem powołana do bycia siostrą zakonną, a jednak wybrałam drogę rodziny. Jednocześnie zadawałam sobie pytanie: „Co musiałabym zrobić, żeby wydać tyle samo krotny owoc?” Ksiądz Pawlukiewicz rok temu na konferencji na UKSW mówił wiele ciekawych rzeczy: że jeśli rozminiemy się z powołaniem, nie znaczy, że będziemy mniej szczęśliwi, Bóg ma dla nas również plan B. Tylko wtedy wydamy np. owoc 30-krotny, zamiast 70-krotnego. Wyliczałam sobie w głowie, co mogłabym zrobić, by ten owoc powiększyć (chodzi o dzielenie się Miłością i bycie apostołką): praca w domu dziecka, lub innym ośrodku, gdzie jest widoczny głód miłości, adopcja dzieci, urodzenie własnych... I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że nie da się wydać aż takiego owocu. Rodzina zobowiązuje, trzyma w miejscu. Trochę posmutniałam. Następnego wieczoru, gdy już biłam się z myślami, bo jednak macierzyństwo wciąż wydawało mi się takie cudowne, oddałam Bogu swoje marzenia. Oczywiście z nadzieją, że weźmie pod uwagę wszystkie moje pragnienia, a wtedy chyba jednak myślenie o rodzinie wygrywało (zwłaszcza, że byłam po rozmowie z koleżanką z mojego roku, która jak się okazało, jeździ na spotkania do sióstr od dwóch lat)- relacja z Jezusem była cudowna i dla niej jedynie byłabym w stanie się poświęcić, ale nie byłam gotowa na podjęcie tak radykalnej decyzji. Wtedy kurtyna opadła. Jezus się wycofał, oddalił, chociaż wszystko działo się bardzo płynnie i naturalnie. Gdy spojrzałam na parę zakochanych na przejściu, czwartego dnia- powróciło myślenie sprzed 3 dni. Ale tęskniłam bardzo za Nim. Nie wiem, co będzie dalej, nie chcę zamykać się na wybór tej ścieżki. Wiem jedynie, że jeśli Bogu na tym będzie zależało, na pewno jeszcze się o mnie upomni, a teraz nie powinnam się martwić (nie lubię niepewności w tak ważnych sprawach). Pozdrawiam Annę F Kiedy na Adoracji powiedziała o jednej osobie, która sądzi, że jak zaufa Bogu w 100%, to pójdzie do zakonu/zostanie kapłanem, a jeśli w 75%, będzie miała szczęśliwą rodzinę, zaczęłam się ze szczerym zaciekawieniem zastanawiać, o kim ona może mówić. Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że to dotyczy mnie. Od tych trzech dni minęło już prawie dwa tygodnie, a ja biłam się z myślami i trochę oddaliłam od Pana Boga w takim sensie, że ograniczyłam swoje zaufanie do Niego. Nie potrafiłam powiedzieć już, żeby działał tak, jak chce i też sama dokonać wyboru, więc po prostu trochę się wycofałam, bo bałam się, że wybierze za mnie. Teraz pracuję nad zaufaniem i relacją z Bogiem na nowo. Zobaczymy, co będzie dalej Może mogę nadal ufać w 100%, że On mnie nie zawiedzie, że tylko mnie zaprosił, a wybór nadal należy do mnie i nie będzie wcale zły, tylko jednak wciąż, jako plan B. Nadal ma pierwsze miejsce w moim sercu, ale nie wiem, co przyniesie przyszłość. Wiem jedno i to, jako konkluzję chcę Wam przekazać: Jezus jest najwspanialszy i nie chce nigdy nam się narzucać- Bóg działa na tyle, na ile Mu pozwolimy, zaprosimy Go. Jeśli nigdy nie złożę ślubów wieczystych, to przede wszystkim dobrymi owocami, które teraz widzę, to otwarcie na inną drogę powołania, Jezus nauczył mnie, jak się powinno kochać, pokazał mi, na jaką miłość zasługuję (a o tym chyba zapomniałam po ostatnich wydarzeniach), pokazał też, jak On nas bardzo kocha, pozwolił mi tego doświadczyć, uleczył moje rany z przeszłości, moje poczucie własnej wartości, odkrywanie wnętrza i piękna, które tam tkwi. Jestem wdzięczna za to wszystko i jeśli ktoś chce, może westchnąć do Pana Bogu z krótkim podziękowaniem za to dobro, oraz o światło Ducha Świętego w dalszym rozeznawaniu. On naprawdę nas wszystkich, bardzo, bardzo kocha, a w Niebie będzie wieczne szczęście i Miłość Nie wiem, czy wyraziłam chociaż w połowie, jak bardzo On nas kocha... Nie da się tego przekazać słowami. Czuję jedynie silne pragnienie by o tym opowiadać- może na razie tylko o to chodzi?
Chwała Panu!!!!!!!!!!!