czwartek, 22 sierpnia 2013

Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat

Przeżywam chwilowo pewne trudności w relacjach międzyludzkich. Dzisiaj razem z Jezusem wygraliśmy bitwę, lecz czy uda nam się wygrać wojnę w tej relacji? Jednak nie o tym teraz chciałam. Jeszcze nie teraz.

Chwilę temu zobaczyłam post o Uli chorującej na raka.  Nowotwór to choroba, która przerażała mnie już od dzieciństwa, a dokładniej od chwili, gdy obejrzałam film o dziewczynce, która najpierw straciła nogę w wyniku amputacji, a później przerzuty na resztę ciała i tak doprowadziły ją do śmierci. Nie rozumiałam tego kompletnie. Niesprawiedliwy wyrok. 

Jeszcze niedawno bardzo interesowałam się tematami genetyki i dziedziczenia tej choroby, ponieważ występowała w przeszłości w mojej rodzinie. Ciągałam rodziców po lekarzach, by dowiedzieć się czegokolwiek więcej. Miałam trochę racji, ponieważ sami nie badają się profilaktycznie. Jak większość społeczeństwa -boją się odkryć, że coś może im dolegać. Dosłowne zdanie: "Jeszcze coś się znajdzie... Lepiej nie wiedzieć." Słyszałam to już wiele razy, a co gorsza, nie tylko od moich rodziców. Nowotwór ma bardzo dobre rokowania, w większości przypadków jest uleczalny. Nawet ten złośliwy. Pod jednym warunkiem. Jeśli zostanie wcześnie wykryty. Gdy występują objawy zewnętrzne, zazwyczaj jest już za późno. Sam guzek nie boli. Czy można zatem popełnić większy błąd? A czy mocno wierzący chrześcijanin powinien się badać? Oczywiście, że tak! Bóg nie po to dał nam rozum, byśmy z niego nie korzystali! Może właśnie On zsyła nam pomoc w postaci ostrzeżeń, informacji, badań...? 


Była kiedyś powódź i był człowiek, którego dom został zalany. Był to człowiek ogromnej wiary i ufności w Boga. Gdy woda podchodziła coraz wyżej i sytuacja stawała się niebezpieczna, człowiek ten uciekł na dach swojego domu. Siedząc na dachu począł się gorąco modlić do Boga o pomoc i ratunek. Po pewnym czasie podpłynęli do niego łodzią nieznajomi ludzie i zaproponowali mu zabranie się z nimi, lecz on stanowczo odmówił. Powiedział im: "Wierzę, że mój Bóg mnie uratuje" i począł się znowu modlić, a ludzie ci odpłynęli. Po niedługim czasie przepływał koło niego wojskowy patrol którego celem było pozbieranie tych powodzian którzy nie zdążyli się ewakuować. Ale i tym razem nasz bohater odmówił, powtarzając te same słowa co poprzednio. Nie mając innego wyjścia żołnierze odpłynęli. Parę godzin później, gdy okazało się ze nadchodzi naprawdę ogromna fala powodziowa, został wysłany do naszego bohatera helikopter, ale on i tym razem odmówił zabrania motywując to tak jak poprzednio. Zapowiadana fala nadeszła i nasz bohater utonął. Po śmierci spotkał się z Bogiem i zaczął Bogu wyrzucać: "Dlaczego mnie nie uratowałeś, Boże, skoro tak gorąco się o to modliłem do Ciebie?" A Bóg odrzekł mu na to: "Trzykrotnie wysyłałem Ci pomoc w odpowiedzi na Twoje modlitwy, ale ty byłeś ślepy i za każdym razem odmawiałeś mej pomocy..."

Wracając do mnie: często prześladowały mnie uporczywe myśli o tym, że umrę na raka. Nawet gdy tylko wyobrażałam sobie w przyszłości swoją śmierć, właśnie tak wyglądała. Szpitalne łóżko. Chemia. Brak włosów. Bez względu na wiek. W każdym razie, w pewnym momencie swojego życia przestałam panikować. Sądzę, że to dzięki działaniu Boga w moim życiu. Nie tylko moje rany zostały uleczone, ale również wiele lęków odeszło w siną dal. Teraz żyję z dwoma guzkami na tarczycy, które odkryłam "przypadkiem", jakiś czas temu (robiąc badania), na szczęście raczej są niegroźne, pod stałą obserwacją. Podobnie chorobę Hashimoto (właśnie przez moją paniczną dociekliwość). Wierzę, że Bóg nie podaruje nam krzyża, którego nie będziemy w stanie unieść. 

Dążę do tego, że bardzo dobrym sposobem na zapomnienie o własnych kłopotach jest oddanie się innym ludziom i ich problemom. Teraz jest mi ciężko przez ataki złego na moje relacje, ale jest to sprawa, która może poczekać. Mogę przecież to jeszcze znieść. Wszyscy możemy. Jedynym ratunkiem dla Uli jest cud. Ona może tej modlitwy potrzebować o wiele bardziej. To zabawne, ale nigdy chyba nie modliłam się jeszcze o cudowne uzdrowienie. Gdy zobaczyłam tę informację, poczułam, że chcę się o to modlić. Zawsze poruszają mnie historie związane z nowotworem. Może dlatego, że jest on taki bezlitosny i krzywdzi niewinne osoby. Może dlatego, że bywa taki silny i podstępny, a ludzkie działanie zwyczajnie w świecie zawodzi. Mam teraz silną wiarę. Przechodzę przez wiele burz, ale sama jestem w tym, jak burza. Dzięki mojemu ogromnemu zaufaniu. Może właśnie takiej wiary w naszych modlitwach nam potrzeba?

Gdy Jezus tam szedł, tłumy napierały na Niego. 43 A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi; całe swe mienie wydała na lekarzy, a żaden nie mógł jej uleczyć. 44 Podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza, a natychmiast ustał jej upływ krwi. 45 Lecz Jezus zapytał: "Kto się Mnie dotknął?" Gdy wszyscy się wypierali, Piotr powiedział: "Mistrzu, to tłumy zewsząd Cię otaczają i ściskają". 46 Lecz Jezus rzekł: "Ktoś się Mnie dotknął, bo poznałem, że moc wyszła ode Mnie". 47 Wtedy kobieta, widząc, że się nie ukryje, zbliżyła się drżąca i upadłszy przed Nim opowiedziała wobec całego ludu, dlaczego się Go dotknęła i jak natychmiast została uleczona. 48 Jezus rzekł do niej: "Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!"  (Łk 8, 42-48)


Nadawcy proszą o nowennę pompejańską przez 54 dni. Ponoć tą modlitwą wszystko da się wyprosić, co potwierdzają liczne świadectwa. Dlatego nie dziwię się. Czuję, że będzie ciężko z regularnym odmawianiem, ale każda ofiara może przymnożyć łask. Dość szybko podjęłam decyzję, ale skoro Bóg wlał mi w serce takie pragnienie, niech później martwi się razem ze mną o ten obowiązek. I nie chodzi o to, że chcę się tym tutaj pochwalić, tylko zachęcić innych! Jeśli nie zdecydujecie się na nowennę... Zawsze możecie ofiarować przynajmniej jeden różaniec, dziesiątkę, lub Koronkę do Bożego Miłosierdzia... Każde wspomnienie modlitewne będzie Bogu miłe.

„Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie.”Mt 18,19

A gdyby tego było mało, chwilkę później trafiłam na zdjęcie:


I niech ktoś mi powie, że Bóg nie działa na facebook'u! Zwłaszcza, że mamy http://facebog.deon.pl/ :)

środa, 21 sierpnia 2013

Obfite plony

Lubię, gdy Bóg się do mnie odzywa. Mało. Ja kocham chwile, gdy wiem, że do mnie mówi. Łatwo się wtedy również kocha innych... i cały świat! Przed chwilą podałam adres bloga kilkunastu bliższym znajomym. Później napisałam również kilka słów na stronie grupy Alfa Klasztor. Kilka sekund po dodaniu postu wyświetlił mi się obrazek na stronie głównej: "Obfite plony!"


Chyba nie muszę niczego więcej dodawać. 

wtorek, 20 sierpnia 2013

Koleś od ściemy

Kiedyś jadąc z Warszawy do Ostrołęki, tuż po godzinie 15:00 zdecydowałam, że odmówię Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Patrzyłam w niebo. Zobaczyłam tam szatańską twarz z rogami. Im dłużej się przypatrywałam tym kształtom, tym bardziej wyraźne się stawały. Cały ten czas próbowałam zanegować ów wizerunek, wmawiając sobie, że mi się wydaje. Nie dowierzałam temu, co widzę. Czułam się trochę jak we śnie, przez to, co widziałam. Jednak z każdą chwilą miałam coraz mniej wątpliwości, dostrzegałam jedynie coraz więcej szczegółów. Jaki był tego cel? Dopiero później zaczęłam się nad tym zastanawiać. Odciągnięcie mnie od modlitwy. Rozproszenie. Nie powiem, że się mu nie udało, po części. Nie przerwałam jednak modlitwy.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Z ostatniej chwili

Bardzo, bardzo chciałam jechać na Wieczór Chwały w Łomży. Nawet znalazło się dla mnie miejsce w samochodzie. Ale w ostatniej chwili spontanicznie, z różnych powodów osobistych zapragnęłam pojechać do Warszawy. Była to sytuacja trochę podbramkowa. Było mi smutno, że mnie nie będzie, ale każdy mój kolejny krok nie wydawał się być błędem, bo widziałam pozytywy, a poza tym czułam, że to nieważne, gdzie jestem, tylko że mam Boga w sercu, że Go cały czas czuję i że np w samochodzie też Go mogę wielbić i bez głębszego zastanawiania się, właśnie to robię. Nie rozmyślałam o tym teoretycznie, po prostu kierowałam się sercem. Następnego dnia tuż przed mszą powiedziałam, że poszukam w internecie Wieczoru Chwały w Warszawie. Na końcu mszy dowiedziałam się, że jest Wieczór Uwielbienia godzinę po mszy (na której byłam). Ucieszyłam się bardzo i chciało mi się śmiać, ponieważ nigdy w tym kościele nie zaobserwowałam tego typu działalności, takie wieczory nie zdarzają się często, a akurat z okazji wędrującej figury Matki Bożej Loretańskiej, w tej parafii był cały program spotkań modlitewnych, który tak naprawdę trwał od dnia poprzedniego przez całą poprzednią noc, aż do momentu mojego przybycia. Moje ludzkie, zwykłe odczucia były mieszane: taki to surowy wieczór bez przygaszonego światła, z tłumem starszych osób i sztywnym prowadzeniem przez jakiegoś pana ze wspólnoty. Jeszcze był jeden pan, który podbiegał do ludzi z mikrofonem co chwila, w połowie modlitwy spontanicznej, gdy tamci mówili za cicho i nieco płoszył moje skupienie. Akustyka, może z powodu nagłośnienia w tym kościele jest niedobra, bo jest pogłos, a żeby coś zrozumieć z głośników, trzeba opanować tajne umiejętności rozumienia bełkotu... Takie były odczucia, nie można siebie przecież oszukiwać. Ale moje serce wiedziało lepiej, i rozum nie ulegał wrażeniom: Pan Bóg przecież to nie są wrażenia estetyczne, to nie piękna oprawa muzyczna, to nie emocje, którym ludzie tak często wokół nas się poddają i sądzą, że właśnie poznali całkowicie Boga... Emocje to tylko dodatek. Wiedziałam, że Pan Bóg tam jest, patrzy na nas i działa, bez względu na to, ile zrozumieliśmy, jak bardzo ulegliśmy naszym emocjom. Modliłam się więc. Tłum nie porywał się do postawy stojącej, a zwłaszcza z uniesionymi rękami. Przede mną wstało maksymalnie 5 osób, w tym starsze panie, po drugiej stronie kościoła sytuacja wyglądała podobnie. Wokół mnie zrobiło się pusto, wielu ludzi wyszło (mój chłopak też na pół godziny). Czułam, że stoję tam, taka sama. A przestrzeń wokół mnie jest przecież taka wielka i przytłaczająca. Podświadomie wciąż obserwowałam ludzi (skrzywienie zawodowe), ale wciąż w sercu miałam coraz większe pragnienie, by wielbić Boga całą sobą. Przeminęła jedna piosenka. Zignorowałam skutecznie swoje zachcianki, by się podnieść. Przemijała druga piosenka. Pojawiła się nawet jakaś absurdalna myśl, że bolą mnie nogi po pielgrzymce. Ale jej nie uwierzyłam. Coś mnie blokowało. Wydaje mi się, że to była presja tłumu, który zachowywał się kompletnie inaczej. Odczuwałam dysonans, mimo że wiedziałam, że wreszcie i tak wstanę, bo nie byłabym wtedy sobą. Trzecia piosenka: "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Pomyślałam: "No przecież wiem... Że mogę" I wstałam. Zaczęłam śpiewać i uśmiechałam się. Śpiewałam sobie. To znaczy Bogu. Później jednak... nie mogłam śpiewać, bo miałam za mocno spięte mięśnie twarzy, a w środku moich płuc szalał tłumiony przeze mnie śmiech. Naprawdę się starałam, żeby śpiewać Ci, Boże! Ale śmiech opanował mnie całkowicie, potrafiłam wyśpiewać jedynie fragmenty wersów, lub powtarzać: "Chwała Ci, Panie!". Byłam taka pełna radości! :) Wokół mnie nadal było pusto. Dalej prawie wszyscy siedzieli, za wyjątkiem tych kilku starszych pań na przodzie. Już nie stałam sama, tylko z Duchem Świętym we mnie. I działo się ze mną coś innego niż z ludźmi, których byłam w stanie ogarnąć wzrokiem. Ale już nie przejmowałam się swoim non-konformistycznym zachowaniem, swoją innością. Byłam szczęśliwa. Bóg widocznie potrzebował tylko odrobinę mojej odwagi, by spełnić pragnienie w sercu, które On mi wlewał, i aby nagrodzić mnie wielką radością za wybór, którego dokonałam. Niewiele mojej wolnej, choć bywającej tak bardzo słabą, woli.

Pielgrzymkowe cuda

Plecak
Pierwszego dnia pielgrzymki wysiadł mi staw w kostce. Musiałam zabandażować stopę, a po każdym postoju, zanim rozchodziłam ból, kulałam. Krok taneczny zombie. Zaparłam się w sobie, jak zwykle. "Starsze panie mogą maszerować, a ja się poddam?" Chyba prędzej zamieniłabym się w prawdziwego zombie. Nie martwiłam się o to, co będzie, gdy będę musiała wrócić do domu. To pytanie było źle zadane. Obawiałam się jedynie tego: „Co, jeśli ten ból mi nie minie w przeciągu następnych trzynastu dni?” Perspektywa tego bólu w towarzystwie ogromnego zmęczenia nóg, na które organizm nie był przygotowany i obciążenia psychicznego nie była zbyt radosna. Każdy krok sprawiał mi ogromny ból. Taka tam, polska droga krzyżowa. Pocieszałam się całą pielgrzymkę, bo przecież każdy swój trud, zmęczenie i rany, każdą niewygodę i ból mogłam ofiarować w intencjach, w których szłam do naszej kochanej Mamy. Sądziłam, że ten ból nigdy nie minie, ponieważ ten związany ze stawem, musi wiązać się pewnie z dość poważnym obrzękiem, a już zwłaszcza, kiedy noga nie może odpocząć, tylko jest zmuszona do ciągłego marszu. Trzeciego dnia się zaskoczyłam. Ból zniknął. Po kilku godzinach zorientowałam się jednak, dlaczego. Bóg wiedział, że nie dam rady unieść tak wiele i jakoś tak to poukładał, odebrał go, tylko dlatego, że właśnie nadeszły najcięższe dwa dni pełni mojej kobiecości. Postój. Upał ponad 30 stopni. Zgubiłam znajomych. Było mi do tego stopnia słabo, że nie dałam rady wystać w kolejce po obiad. Byłam bezradna. Prawie płakałam, bo zawsze tak reaguję, gdy mam zemdleć. Zapytałam jednego ze znajomych braci o ketonal, ale nie posiadał. Kiedy przerwa się skończyła i ustawialiśmy się do wyjścia, ktoś mnie wołał przez mikrofon. Ksiądz. Byłam tak nieprzytomna, że zignorowałam to. Wszyscy się ustawiali już do wyjścia. Ja każdą wolną sekundę spędzałam na trawie, siedząc. Myślałam już tylko o tym, by jechać w karetce. Wtedy znikąd pojawił się kolejny brat, dał mi ketonal, wodę, i wziął ode mnie plecak. Skąd wiedział? Trwałam w swojej agonii, ale nagle przez moment poczułam się, jakby ktoś zatrzymał czas i naładował moje baterie. Dzięki Bogu! Ten brat mnie uratował. Pierwsze kroki były najtrudniejsze, ale później było już coraz lepiej. Na szlaku, gdy bardziej oprzytomniałam, miałam sobie za złe, że nie byłam w stanie wcześniej nawet podziękować, że zabrał mój plecak, że się tak mną zaopiekował. Od tamtej pory byłam pewna, że Bóg nie zostawił mnie samej sobie w tej ciężkiej sytuacji i tego nie zrobi, że działa również poprzez innych ludzi. Dziękowałam Mu bardzo w duszy i pomimo dalszego trudu, który jednak nie dobiegł końca, czułam się szczęśliwa. Czwartego dnia sytuacja się powtórzyła. Szliśmy w szczerym słońcu, trasą , gdzie jeździło mnóstwo samochodów. Zdarzało mi się, że ledwo oddychałam, patrząc z tęsknotą na pobocze. Znów tylko wyczekiwałam momentu, kiedy nadejdzie kres moich sił i wykonam kilka kroków w bok, by usiąść na trawie i zaczekać na karetkę. Znów zrobiło mi się słabo -i znów automatycznie do oczu napłynęły mi łzy. Zastanawiałam się, patrząc na rozgrzany asfalt pod nogami, co się stanie, jeśli nagle upadnę. Czy ktoś mnie z niego pozbiera? Czy może zostanę podeptana jak Mufasa w Królu Lwie? Zaciskałam jednak zęby i nikomu się nie skarżyłam, a swoje łzy ukrywałam pod wielkim rondem kapelusza. Ta chwila nie trwała długo. Znów znikąd pojawił się ten kochany brat. Nie chciałam oddać mu plecaka. Wiedziałam, jak bardzo jest mi duszno, gorąco i ciężko i miałam wrażenie, że jeśli mu go oddam, wtedy jemu też będzie aż tak bardzo źle, a nie chciałam tego. Wreszcie się zgodziłam, ale potem miałam do siebie żal, że zamiast widocznej ulgi, podziękowań, na mojej twarzy przed chwilą widniał skrzywiony grymas z domieszką buntu. Przez swój ciężar, którego nikomu nie życzyłam, mogłam wydać się niemiła. A on nie wiedział, ile dla mnie znaczy jego gest, który pozwolił mi dalej iść o własnych siłach. Skąd miał wiedzieć. Wpadłam wtedy na genialny pomysł, który podrzucił mi pewnie Duch Święty. Po prostu idąc gdzieś niedaleko, modliłam się w jego intencji. Cóż więcej mogłabym ofiarować, niż modlitwę? Podziękowałam mu też wieczorem.

W pewnym momencie pielgrzymki zauważyłam, że Bóg spełnia wszystkie pragnienia mojego serca, zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Niewielkich cudów ciąg dalszy.

Taxi z nieba!
Pierwszy nocleg miałyśmy bardzo daleko od miejsca, gdzie wypakowywano bagaże. Nie wyobrażałam sobie dojść ze swoim wielkim plecakiem i chorą nogą. Gdy dochodziłyśmy z powrotem do bagaży, po zarezerwowaniu noclegu, byłam podłamana. Jak kruche i słabe jest ludzkie ciało... Po chwili jednak nadeszła nadzieja. Nie wiem, skąd ale nabrałam pewności, że znajdzie się jakiś samochód, który nas podwiezie z bagażami. Do tego stopnia, że przestałam w to wątpić. Wiedziałam bowiem, że nie ma możliwości, żebym wzięła swój plecak, a Bóg nie zostawi nas samych. Po dojściu do bagaży zauważyłyśmy samochód naszego brata ze wspólnoty, który przyjechał nas odwiedzić na pielgrzymce, o czym nie wiedziałam wcześniej. Oczywiście nas podwiózł. Moja radość była wielka.

Woda życia
Pewnego dnia podczas ogromnych upałów razem z dwoma siostrami zaczęłyśmy śpiewać: „Ześlij deszcz”. Naprawdę pragnęłyśmy deszczu. Upał wydawał się nie do zniesienia. 38 stopni w cieniu. Po raz pierwszy doświadczyłam, jak to jest mieć spieczone od słońca, wysuszone usta. Leżałyśmy na trawie w zbyt szybko uciekającym cieniu płota, wspominając zabawne słowa księdza: sauna, fitness i solarium w jednym. I to za darmo! Później śpiewałyśmy. Następnie nadeszło silne przekonanie o tym, że Bóg ześle nam ochłodę. Powiedziałam siostrom, że może nie w postaci deszczu, ale coś na pewno wymyśli. Nie wiedziałam, skąd to przeświadczenie się bierze, ale cieszyłam się i ufałam mu. Na następnym postoju, gospodarze, którzy ugościli nas częstując zupą, kanapkami, ciastem, herbatą, powiedzieli, że jest możliwość kąpieli u nich w domu. Nie miałyśmy ze sobą żadnych przyborów, dlatego też zastosowałam swój stary sprawdzony sposób chłodzenia. Zmoczyłam głowę i koszulkę. Przez pierwsze 10 minut czułam, jakby ktoś włączył klimatyzację na zewnątrz. Dopiero po 30 minutach zaczynałam odczuwać nieprzyjemne ciepło. Siostra nie poszła w moje ślady, ponieważ jedna pani trochę nas wystraszyła szokiem termicznym, udarem. Czułam jednak, że ufam Bogu bezgranicznie. Na następnym odcinku zespół muzyczny śpiewał „Jezusa ratownika”. Gdy śpiewałyśmy fragment: „Kto Tobie patrzy, prosto w oczy, ten się nie boi do wody wskoczyć...”, nagle nas olśniło i spojrzałyśmy na siebie znacząco. Ja z ogromną radością. Jakby tego było mało, akurat tego dnia i żadnego innego, jedna pani na trasie polewała nas wodą z węża, prosto z ogrodu, na ulicę, a co. Powiedziałam do sióstr, uradowana: „Mamy swój deszcz!”. Następnego, ósmego dnia pielgrzymki, po raz pierwszy spadł deszcz. Mieszkańcy wsi mówili nawet, że to pierwszy raz od półtora miesiąca.

Let it rain (Ześlij deszcz)
Arka Noego- Jezus ratownik

Podróżnych w dom przyjąć
Dwie kolejne modlitwy i zawierzenia. Pewnego dnia bardzo potrzebowałyśmy z siostrą skorzystać z normalnego prysznica. Naprawdę potrzebowałyśmy. Co prawda ciężko byłoby znaleźć pielgrzyma, który by nie potrzebował... ale nasza potrzeba była wzmożona. Na początku tego dnia było w nas wiele niepewności. Jednak znowu przyszedł do mnie spokój ducha, powiedziałam jej, że znajdziemy ten nocleg, bo on już dla nas gdzieś tam jest. Nie miałam co do tego wątpliwości. Nie pomyliłam się i tym razem. Nocleg u wspaniałych ludzi, którzy ugotowali nam obiad, rano przygotowali po dwie duże kanapki na podróż... Innym razem równie mocno odczuwałam potrzebę kąpieli. Było już zimno. Kolejna noc z rzędu w namiocie, z myciem w lodowatej wodzie w misce nie brzmiała zachęcająco. Zwłaszcza, że w nocy obudziłam się z zimna i nie mogłam zasnąć, czując, że moje ciało zamienia się w lód. Modliłam się o prysznic. Niespodziewanym trafem, w ostatniej chwili zostałam przygarnięta do domu. Ciepły prysznic, nawet już miałam zajętą kolejkę i czekałam tylko pół godziny! Spałam na wersalce! Brzmi to banalnie, ale dla pielgrzyma pod koniec trasy wędrówki, gdy trudno już o nocleg, takie warunki, wymodlone, są jak przedsmak raju. Bóg tak bardzo się o nas troszczy, kiedy Mu na to pozwalamy :)

Jabłko, mięta
Niosłam kabelek łączący tuby. „Noś kabelek, za dobrego męża!”. Dobrze, więc nosiłam za każdym razem, gdy miałam okazję. Lewego bicepsa mogę sobie podbudować, bo lewa ręka zawsze trochę słabsza. Przecież mnie nie zje ten kabel. Wręcz przeciwnie - czarny gumowy przewód ciągnął wszystkich naprzód! Po prawej stronie minęliśmy kosz z jabłkami. Tak bardzo chciałam jabłko i zasmucona, nadal trzymałam dzielnie w ręku kabelek. A jabłko przepadło. Nie zdążyłabym dobiec z powrotem ze swoją zabandażowaną nogą. Rząd za mną: „Kto chce jabłko? Mam dwa.” Ucieszyłam się. Później podobna sytuacja ze stoiskiem, gdzie pewna pani rozdawała miętę do picia w plastikowych kubeczkach jednorazowych. Nim się obejrzałam, parasol był gdzieś hen za horyzontem. Znów ten sam zawód. Przyszła jedna z sióstr. „Proszę Ania, to dla Ciebie, specjalnie wzięłam.” Tym razem to już zachciało mi się śmiać. Niczego mi nie brakowało.

Czarna lina przewodząca, wymadlać męża pomagająca
Sprawa kabelka. Nosiłam go twardo, a co. Modliłam się o dobrego męża. Główną intencją mojej pielgrzymki było wymodlenie wspaniałego mężczyzny. Pewnego dnia, na postoju... Słyszę swoje imię, gdzieś z tłumu. Odwracam głowę. Zmęczona, brudna, klejąca się. Przed moimi oczami stoi mój chłopak, w stroju kolarza, na rowerze, ze słonecznikiem dla mnie w ręku. Podbiegłam do niego i przytuliłam go. Większość nieznanych mi osób zaczęła bić brawo. Nie wiedziałam, że przyjedzie. Błądził po różnych pielgrzymkach, z rozbitym ekranem telefonu, nie chcąc też zepsuć niespodzianki. Jechał 180km, całą noc. Wracał rowerem z wyprawy ze Szwajcarii, został ze mną na pielgrzymce, by dojść wspólnie na Jasną Górę. Byłam w szoku. Zaraz musieliśmy się rozstać, ponieważ przerwa się skończyła, a on miał rower. Spotkaliśmy się na kolejnym postoju, gdzie dotarł jeszcze na rowerze. Dochodziliśmy do kościoła pielgrzymkową kolumną. Jego jeszcze nie widziałam. Po drodze mijaliśmy ludzi, którzy nam machali z chodników. Machałam i ja. Macham na prawo, macham na lewo... A tam stoi on, z kartką z moim imieniem, serduszkiem i moim zdjęciem... Zawstydziłam się, bo wszyscy musieli to widzieć, ale bardzo mi się to podobało. Śmiałam się, że już nie muszę nosić kabelka.

Bóg działa przez innych
Pewnego dnia, przed Koronką do Bożego Miłosierdzia, poczułam wewnątrz pragnienie śpiewania jej. To przyszło nagle i było takie pewne. Podczas pielgrzymki nigdy nie brałam sama mikrofonu do ręki -trochę się go bałam, za tubą nie było odsłuchu, a co najbardziej przeważyło to fakt, że staram się dbać o swoją pokorę. Przecież Bóg i tak słyszy mój śpiew. To pragnienie jednak jak się pojawiło, tak nie chciało zniknąć. Pomyślałam: „Boże, przecież wiesz, że ja nie wezmę tego mikrofonu.” Chwilę później usłyszałam za sobą swoje imię i nazwisko. Ktoś o mnie mówił. Oczywiście nie zwracał się do mnie, więc zignorowałam to. To był brat od plecaka. Za moment drugi raz. Tłumaczył komuś, kim jestem. Za moment pojawiła się przy mnie pewna siostra, która podała mi mikrofon, mówiąc: „Miałam Ci przekazać mikrofon.” Nie broniłam się już wtedy. Nie poszło mi może najpiękniej na świecie, ale wiedziałam, że Bóg chciał, bym Mu śpiewała.

Hello, Mike
Jeśli jesteśmy już przy sprawie mikrofonu... Niefortunnie się złożyło, że aż pierwsze pięć razy, gdy ktoś dawał mi mikrofon, lub prosił bym śpiewała nic mi nie wychodziło. Nie potrafiłam śpiewać do mikrofonu. Wydawało mi się, że albo za wolno idziemy, i ciężko mi pracować przeponą, albo nie miałam tekstu, bo mi ktoś zabrał, albo miałam za cicho włączony mikrofon, lub w ogóle nikt się nie zorientował, że miałam wyłączony. Co innego, gdy bolały mnie stopy i wrzeszczałam z całej pary, by poczuć, że żyję, a jednocześnie chwalić Pana i pozwolić Mu w tej modlitwie zabrać mój ból. Zawsze po chwili śpiewania do mikrofonu następował koniec. Czułam się źle z tym, nie odczuwałam nigdy satysfakcji. Może dlatego też wolałam sama go nie brać? Pewnego razu jednak ksiądz ponownie mi go wręczył. Pomyślałam, że nie chcę kolejny raz powtórki z rozrywki. Pomodliłam się, również do Ducha Świętego. Zaskoczyłam się, jak bardzo to zwykłe westchnienie modlitewne poskutkowało! Wtedy na tej pielgrzymce śpiewało mi się najlepiej. Nawet powiem, że ładnie śpiewałam :)

Sandały i płaszcz
Pewnego wieczoru nie mogłyśmy znaleźć noclegu. Zmobilizowana resztkami sił, w akcie desperacji, odłączyłam się od sióstr, z którymi zawsze miałam nocleg, przeszłam samotnie połowę wsi w poszukiwaniu domu. Z wielkim plecakiem na plecach, oczywiście. Przecież jestem strong woman. Byłyśmy w kontakcie. Niczego nie znalazłam. Usiadłam przy drodze, by napić się wody. Nie miałam już sił na noszenie wielkiego plecaka. Kiedy walczyłam z pokusą popadnięcia w rozpacz, wzywając Boga, nagle zauważyłam, że stało się coś niesamowitego. Przede mną zatrzymał się samochód. Brat zajmujący się sprawami porządkowymi zapytał, czy mnie gdzieś podwieźć. Chwilę wcześniej dowiedziałam się, że dziewczyny znalazły nocleg niedaleko bagaży, na moje szczęście w nieszczęściu -daleko ode mnie. Podwiózł mnie, a ja znów poczułam się głupio. Jak mogłam wątpić, że Bóg mnie zostawił samą sobie na tej drodze? Tego wieczoru na mszy ksiądz zwrócił również uwagę na kazaniu na to, że nie możemy zachowywać się, jakby wszystko nam się należało. Powinniśmy doceniać każdy przejaw dobra, nie możemy niczego wymagać od gospodarzy. Nie mają obowiązku nas przyjmować. Znów nadeszły mieszane uczucia, ponieważ razem z siostrami przyznałyśmy się przed sobą, że nie do końca byłyśmy zadowolone, a niektóre z nas narzekały, właśnie tego dnia. Następnego dnia zespół muzyczny śpiewał: "Nie warto na drogę tę, sandałów i płaszcza zabierać (...) o dach nad głową zabiegać..." Dopiero wtedy dotarło do mnie, że mój wysiłek wędrówki po wsi był bezsensowny. Zmęczyłam się niepotrzebnie. A nocleg znalazł się "przypadkiem", gdy pewna pani sama podeszła do moich sióstr i zaproponowała. Moja ufność zamarła na czas tego wysiłku. Wszystko chciałam sama. O własnych siłach. A bez Boga nie ma nic.

Msza polowa
Na jednej z mszy polowych miałam kilka ciekawych doświadczeń, których się nie spodziewałam. Po pierwsze najpierw w głowie pojawiły mi się słowa: "Ufaj córko!". Widziałam je niemalże napisane. Zdziwiłam się, bo byłam ich pewna, a wzięły się, po ludzku rzecz biorąc: znikąd. Wiedziałam, że nie są to słowa skierowane do mnie. Do siostry siedzącej obok. Coś jednak powstrzymało mnie od przekazania jej tych słów. Kolejne wydarzenie cechujące się niezwykłością, to "Ojcze nasz" ... odmawiane po włosku przez księży. Nie jestem teraz pewna, czy na pewno to był ten język. W każdym razie, brzmiało to bardzo mistycznie przez dodatkowy efekt chóru wielu męskich głosów i tym razem mogło mi się tylko zdawać, że czułam obecność Boga wśród nas, Ducha Świętego, ale nie mogę tego powiedzieć. To była przecież Msza Święta. On na pewno tam był, przyszedł po prostu tak zwyczajnie. O ile o Jego jakimkolwiek przyjściu można w ten sposób powiedzieć. Na koniec zespół muzyczny, który odpowiadał za oprawę mszy, zagrał: "Jesteś królem". Część osób, resztkami sił się podniosła i wykonywała odpowiednie gesty. Również wstałam, mimo że chwilę wcześniej nie miałam siły się podnieść. Ten moment był jednym z piękniejszych, bo w moim odczuciu był idealny. Po mszy zabrałam się za przekazywanie słów siostrze. Nie zdążyłam, ponieważ rozpłakała się, martwiąc o swoją nogę. Bała się, że odeślą ją do domu. W tym momencie przekazałam jej słowa, które się pojawiły wcześniej w mojej głowie. Zdziwiłam się, że aż tak bardzo pasują.

Kiedy ranne wstają Anie
Jako ostatnia opuściłam pokój. Założyłam wielki plecak i z wielkim bólem stóp ruszyłam w kierunku miejsca wymarszu. To była jedna z tych smutnych chwil. Ciężkich. Dobra. Tak naprawdę, to miałam ochotę się rozpłakać. Zauważyłam, że za mną podąża ksiądz z gitarą. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale odgonił ode mnie wszystkie demony rozpaczy! Dogonił mnie, zaczął mi grać i śpiewać piosenkę o mnie... że sobie idę i prowadzi mnie Anioł Stróż, dalszych słów nie pamiętam. Uśmiechnęłam się automatycznie. A później tak z serca. Każdy by to zrobił. Mój plecak zrobił się jakoś tak o kilka kilogramów lżejszy... Następnie brat od plecaka oznajmił, że cieszy się z moich podziękowań, mówiąc kilka ciepłych słów i przytulając. Moje jeszcze odrobinę zachmurzone niebo stało się czyste. Jeszcze przed wymarszem Bóg przygotował dla mnie garść miłości, żebym tylko nie była smutna. Jakże On o mnie dba! W głowie mi się to przestaje mieścić.

Kryzys, rekolekcje i wyjazd do Niemiec

Moje posty tutaj będą układały się w jedną wielką mozaikę retrospekcji, porządek chronologiczny nie będzie niestety zachowany. Mało tego, tym razem trzeba zmierzyć się z długim, chaotycznym postem.

Byłam pewna, że napiszę swoje świadectwo na stronie grupy Alfa Klasztor po rekolekcjach, ale coś mnie blokowało. Może nadmierna pokora i uniżenie (czyli niedobra skrajność), nad którymi pracowałam podczas rekolekcji. Uważałabym wtedy je za złe, ale ciężko w sobie dostrzec tę granicę. Może z drugiej strony myśl o obrzydzeniu do siebie, gdybym "się chwaliła", a za każdym razem, gdy pomyślałam o świadectwie, coś nie dawało mi spokoju. Zdecydowałam się na ten krok przez sen, po którym to pragnienie świadectwa się nasiliło. Sen opiszę później. Sprawę pielgrzymki całkowicie powierzyłam Bogu. Nawet sama nie zaczynałam tematu z nikim podczas rekolekcji, bo gdy to robiłam tuż przed wyjazdem, do niczego konkretnego nie dochodziłam nigdy. Zawsze kończyłam na ślepym zaułku i tkwiłam w martwym punkcie. Powiedziałam Bogu, że przecież wie, że chcę iść, ale ufałam, że On wybierze najlepiej. Liczyłam na to, że wręczy GPS'a swojej zagubionej owcy. Podobnie miałam wcześniej z zapisywaniem się do pokojów na weekendzie Alfa, czy na rekolekcjach -miałam takie przeświadczenie, że nawet wolę sama nie decydować, bo mogę się pomylić w tym, co będzie dla mnie lepsze, a On nigdy (i się zdecydowanie NIE zawiodłam). Moje pierwsze małe kroczki w ufności co do niewielkich spraw. Gdy wracałam z rekolekcji, 30km przed Ostrołęką, w ostatniej niemalże chwili, koleżanka zapytała, czy idę do Częstochowy, a potem nakierowała na drugą koleżankę, która się wybiera. Ucieszyłam się bardzo. Trochę banalnie to zabrzmi, ale nie chciałam "iść sama", bo to moja pierwsza pielgrzymka, nie miałam namiotu, nie wiedziałam, jak to będzie, co skutecznie mnie zniechęcało. Powiedziałam Mu, że nie mam już przecież pieniędzy, ale że chcę iść i jeśli On mnie chce na tej pielgrzymce, musi zadziałać. Trzy godziny później stanęłam przed wyzwaniem w domu -pojawiła się propozycja, aby jechać do Niemiec zastąpić mamę w pracy, ponieważ dzień wcześniej zmarła moja babcia i jeśli się nie zdecydujemy z moją siostrą, mamy nawet nie będzie na pogrzebie. Wiedziałam, że były ze sobą ostatnio skłócone i wiedziałam, że moja mama musi to bardzo przeżywać, chociażby z tego powodu. Jeszcze pewnie pod wpływem pozytywnego nastroju, wspomnień i działania Ducha Świętego, podjęłam decyzję o wyjeździe. Lubię wyzwania, bo gdy pokonuję swoje słabości, mogę poczuć się silniejsza. Chociaż swoją siłą nie dałabym chyba wtedy rady. Po trzech nieprzespanych poprzednio nocach, padnięta, wyjęłam podręczniki do niemieckiego i zaczęłam sobie przypominać wszystko. Poziom mojego niemieckiego jest... bardzo podstawowy, nie mówiąc o tym, że nie lubię tego języka. Czułam, że nie swoją siłą to robię. Dopiero chwilę po podjęciu tej decyzji, pomyślałam o pieniądzach, bo nie one były dla mnie wtedy priorytetem. Zaśmiałam się w duchu, że Bóg bardzo szybko zareagował na moją prośbę. W podejmowaniu tej decyzji o wyjeździe również czułam wielką ufność i wiarę w to, że jestem tam posłana, że mogę się na coś przydać i że tak musi być. Moja mama na pogrzebie pogodziła się z ciocią. Już chociażby sam ten fakt mówi za siebie. Z dostrzegalnych przeze mnie rzeczy, to jeszcze taka, że cała nasza rodzina była pełna podziwu dla naszej odwagi (mojej i mojej siostry), co było całkiem dobrym świadectwem dla niej. Nawet kilka dni po przyjeździe zaczepiła mnie sąsiadka i poruszyła ten temat. Co do samego pobytu na miejscu, to było bardzo ciężko. Opiekowałyśmy się 99-letnią staruszką. Zero doświadczenia z naszej strony, ja znałam kilka słówek i zwrotów, moja siostra nic, a ta babcia... cóż... jak na 99 lat to i tak miała pogodny humor i niewiele zachcianek. Najbardziej mnie zdziwiło, jak o 23:30, gdy poszłyśmy z nią do toalety, tłumaczyła mi coś po niemiecku i się denerwowała o papier toaletowy. Kompletnie nie wiedziałam, o co jej chodzi, bo byłam zaspana. Ale domyśliłam się w końcu. Miałam podać jej nowy papier, ale w motylki, a nie w kratkę. Prawie złapałam się za głowę i nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Ale to tylko taka dygresja. Do czego dążę...? W czasie pobytu tam, napisałam jednej z koleżanek komentarz na forum, że Bóg wynagradza cierpliwych i wytrwałych, czy jakoś tak, tuż pod jej postem z prośbą o modlitwę. Ja osobiście czułam się w tamtym domu, jak w więzieniu. Zwłaszcza przy stole z ową staruszką, z kompletnym brakiem apetytu (przed i po posiłku zawsze toaleta). Właściwie to pierwszy dzień był najbardziej depresyjny, potem było już lepiej. Ale wiedziałam, że wytrwam, nie miałam wyboru. Po tamtym komentarzu zaczęły się dziać miłe rzeczy. Pani, która robiła zakupy, przywiozła nam pączki i jeszcze inne rzeczy, tak po prostu. Potem przywiozła kosz używanych ubrań, gdybyśmy chciały sobie coś wybrać. Znalazłam dwie śliczne sukienki (akurat mój rozmiar) i nie tylko. Przypomniało mi się wtedy, że na rekolekcjach zniszczyłam sobie spodnie. Ktoś zostawił gumę do żucia na dywanie w kaplicy na strychu i klęcząc na adoracji... ubrudziłam je, guma została na spodniach i w żaden sposób nie dało się tego uratować, można było jedynie obciąć nogawki. Pojawiła się wtedy mglista pokusa, żeby pomyśleć: „Jakbyś nie klęczała, to by nic złego się nie wydarzyło”, ale będąc w pełni sił wtedy, odbiłam piłeczkę i odpowiedziałam złemu na tę myśl: „Choćbym miała nie mieć żadnych spodni od klęczenia to i tak nadal bym klęczała i nie zrezygnuję z tego”. Moja ufność została nagrodzona.

Cofnę się jednak jeszcze do czasu sprzed rekolekcji w Głotowie. Tuż przed, a nawet na rekolekcjach miałam poważny kryzys. Jego źródłem był ciężar krzyża, który pomagałam dźwigać mojemu chłopakowi. Z tego okresu życia pamiętam ciągłe ataki szatana, swoją bezsilność, zmęczenie, ale również zawierzanie Bogu, częste przystępowanie do sakramentu pokuty i Eucharystii. Jadąc na rekolekcje nie miałam zbyt wielu sił, po prostu wiedziałam, że wybieram właściwie, ale bez większych nadziei w sercu na to, że będzie dobrze. Rozum tym razem wiedział lepiej: „Bóg Ci pomoże, na pewno”. Tylko nadzieja była ogromnie przytłumiona, a radość życia... przygaszona. Do tego stopnia, że większość osób pytała zaniepokojona, czy wszystko jest w porządku i postrzegała mnie jako outsidera przez pierwsze dni. Pewnego wieczoru na Adoracji jeden z braci miał pewne poznanie. Przekazano mi słowa, że Bóg chce, abym Go bardzo kochała i żeby był przed ludźmi w moim życiu. Nie mogłam zrozumieć tych słów. Odczuwałam frustrację. Przecież przyjechałam na rekolekcje. Przecież skupiałam się na swojej pokorze w ich trakcie. Przecież starałam się zaufać. I to wszystko jest przecież dowodem mojej miłości! Zwłaszcza, że starałam się pomagać bliźnim. Zasmuciło mnie to trochę, ponieważ czułam, że moja miłość Bogu nie wystarcza, a sądziłam, że dałam z siebie już wszystko. Dopiero po pewnym czasie wpadłam na pomysł, że to może być nawiązanie do mojej sytuacji sprzed rekolekcji i przestroga na przyszłość. Pamiętam, że gdy tak bardzo skupiałam się na rozwiązywaniu problemów w związku, odczuwałam również mocno, że Bóg się ode mnie oddala, a właściwie to nie On. Tylko ja. Mniej się modliłam. Miałam coraz mniej sił. Wydaje mi się, że próbowałam rozwiązać wszystkie ludzkie problemy swoimi siłami. I z jednej strony odczuwałam to wszystko, zdawałam sobie z tego sprawę, ale za nic w świecie nie umiałam na tamtą chwilę tego zmienić. Za moment interpretacji ciąg dalszy. Będąc w Niemczech, czytałam Pismo Święte. Trafiłam na fragment, który idealnie wpasował się do słów poznania. To było jak kolejny puzzel, który pozwalał mi zrozumieć słowa, które otrzymałam... Przeczytałam wtedy cały fragment (1 Kor 7, 25-35), tutaj zamieszczam jedynie sedno.

Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać Panu. 33 Ten zaś, kto wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie. 34 I doznaje rozterki. Podobnie i kobieta: niezamężna i dziewica troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta i ciałem, i duchem. Ta zaś, która wyszła za mąż, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać mężowi. 35 Mówię to dla waszego pożytku, nie zaś, by zastawiać na was pułapkę; po to, byście godnie i z upodobaniem trwali przy Panu.

Te słowa potwierdziły moje przypuszczenia. Brat, który miał poznanie, próbował mi jeszcze tłumaczyć te poprzednie słowa na swój sposób. Prawdę powiedziawszy dużo z nich zostało mi wtedy w sercu, ale nie przybliżyły mi zrozumienia, wręcz powiedziałabym, że na tamtą chwilę jego wyjaśnienia wprowadziły większy chaos. Mówił, bym dzieliła się z Bogiem swoimi myślami, rozmawiała z Nim często, mówiła o tym, jak Go kocham (podobnie jak swojemu chłopakowi). Jednak dopiero podczas pielgrzymki do Częstochowy, trzy tygodnie później udało mi się zrozumieć w praktyce, co miał na myśli. W pewnym momencie rozwijania mojej relacji z Bogiem, zaczęłam dzielić się z Nim każdą myślą. Każdym uczuciem. To nadeszło samo. Powtarzałam Mu wcześniej tylko, jak bardzo chcę być przy Nim, do Jego dyspozycji.

Wracając do 99-letniej pani, to każdego dnia uczyła mnie cierpliwości i wytrwałości. Na sam koniec, bo tuż przed wyjazdem stamtąd dostałam kopertę od jej córki z niemieckimi naklejkami: "Dziękujemy", "Wiele szczęścia" etc. Spodziewałam się kartki. Ale nie otwierałam tej koperty. W międzyczasie odwoziła nas 70 kilku letnia pani. Była nieco szalona, ale w bardzo pozytywny sposób. Starałam się być dla niej szczególnie miła, bo wiedziałam, że odwozi nas te 60km na autobus z własnej woli, nie wzięła też od mojej mamy pieniędzy na paliwo... Na koniec, gdy się z nami żegnała, powiedziała, że jesteśmy wspaniałe i że jeśli kiedyś będziemy niedaleko, możemy przyjechać z przyjaciółmi do jej domu, bo jej dom jest duży i ma wiele łóżek. Kochana, co? Potem w autobusie otworzyłam kopertę i się przeraziłam. Była tam kartka, ale również trochę więcej pieniędzy, niż mi brakowało na wszystkie podróże i niż oczekiwałam od rodziców... W efekcie otrzymałam dwa razy tyle pieniędzy, niż chciałam. Ogromnie się ucieszyłam. Jako studentce zawsze mi na coś brakuje. Poza priorytetowymi wydatkami, takimi jak pielgrzymka, mogłam zacząć brać też inne, te mniej ważne. Marzyłam o dość drogim zabiegu fryzjerskim, który pozwoliłby mi pozbyć się platynowego odcienia blondu. Takie to próżne, może ktoś by powiedział. Ale uważam, że to jest bardzo kobiece. Czułam się przez ten kolor bardziej brzydka, jednocześnie zdając sobie sprawę, że to jest nieobiektywne i nieadekwatne odczucie. Efekt mojego rzucenia się na niemiecką głęboką wodę z zaufaniem Panu był taki, że otrzymałam więcej prezentów, niż kiedykolwiek byłam w stanie oczekiwać.


A to mój sen, który nakłonił mnie do świadectwa: najpierw biegłam za dziećmi z podwórka, które ukradły teczki, w których miały być prezenty dla biednych dzieci, poszłam do mieszkania jednej dziewczynki, opowiedziałam o wszystkim i aż się popłakałam z powodu tej całej sytuacji (szkoda mi było biednych dzieci). Wtedy dziewczynka zgodziła się oddać wszystko, a tak na marginesie to zdawała się być dość niewinnym dzieckiem. Później nie wiem, dlaczego, ale jakaś kobieta miała mnie postrzelić. Klęczałam na trawie i czekałam, aż dostanę kulkę w plecy/głowę z tyłu od szczupłej blondynki w krótkich włosach. Dotarło do mnie, że za moment zobaczę Boga. I jak w rzeczywistości zawsze taka myśl napawa mnie stresem, bo mam poczucie, że nigdy nie będę dość dobra i nigdy Bóg nie będzie ze mnie w pełni zadowolony, to w tym śnie było zupełnie inaczej. Czułam spokój i szczęście. Pomyślałam: "A więc to już? Zaraz się spotkamy?" I wtedy poczułam ogromne szczęście, taką radość, że zaczęłam się śmiać, identycznie jak pod wpływem Ducha Świętego. Ludzie, którzy mieli mnie zabijać trochę się zdziwili. Nie byłam pewna, czy padł strzał, ponieważ nic nie poczułam, mimo, że żebra zaczynały mnie po chwili delikatnie kłuć. Tylko trochę ciężej mi się oddychało, ale mogłam jeszcze chodzić. Potem kobieta pokazała mi niezniszczalną puszkę (z żywnością?) i powiedziała, że tylko tym pistoletem można było otworzyć puszkę (bardzo mocny pistolet, najmocniejszy). A ja nadal stałam przy niej i jakby się wykrwawiałam. Ale to umieranie, to nic nie bolało. Potem podeszłam do niej, przytuliłam ją i powiedziałam, że wybaczam jej to, co zrobiła, z taką ogromną miłością (chyba znów Duch Święty:) ). Znowu się zdziwiła i chyba ją to minimalnie poruszyło, ale wtedy albo poprosiłam sama (bo wiedziałam, że zrobiłam już wszystko), albo ona bez pytania mojego to zrobiła: wpakowała mi jeszcze dwie kulki, bo widocznie jedna za wolno i słabo działała. Sen się skończył.


Oto ja, służebnica Pańska

Podczas Mszy Świętej na Jasnej Górze, chyba po raz pierwszy w życiu tak bardzo mocno zaczęłam tęsknić za Bogiem. Płakałam. Nie z powodów czysto przyziemnych, że wędrówka już minęła, że ból odchodzi, że przecież było tak ciężko, a teraz nadszedł moment oczyszczenia z tego napięcia. Tym razem płakałam z innego powodu. Czasem zdarza mi się to, gdy dzieje się coś pięknego wokół, gdy tęsknię za czymś, co jest ulotne. Tym razem z oczu leciały mi łzy, ponieważ czułam w sobie ogromną miłość i tęsknotę do Boga, tak wielką, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Wielkość tęsknoty nie polegała na sile. Tak jak na przykład czasami niektórzy ludzie tęsknią za innymi w destrukcyjny dla siebie sposób. Niezdrowa tęsknota. Nie... Jej wielkość polegała na tym, że mojej tęsknocie towarzyszyło zaufanie Bogu, że wszystko będzie dobrze, by pozwolić Jemu działać. Po raz kolejny na tej pielgrzymce oddałam się Jemu, prosząc bym mogła być przedłużeniem Jego rąk. Ta tęsknota była wielka, ponieważ była otoczona spokojem i miłością. Była wielka, bo była tęsknotą za życiem w Niebie, z naszym kochanym Tatusiem. Wydaje mi się, że nigdy jeszcze nie doświadczyłam takiej tęsknoty za Życiem Wiecznym. Zawsze chciałam iść do Nieba, jak każdy wierzący Chrześcijanin -jednak zawsze było jakieś „ale”, a za tym wyrazem, słowo: „później”. Największym moim „ale” było pragnienie posiadania dziecka, lub najlepiej od razu pięciorga dzieci. „Panie Boże, chcę do Nieba, ale proszę, daj mi najpierw urodzić dzieci...”, „Zrobię wszystko, by pójść do Nieba, ale Boże kochany, jeszcze tyle muszę tutaj uczynić na tej ziemi, i uczynię przecież, w Imię Twoje!”. Tym razem jednak w moim sercu królowały słowa: „Niech mi się stanie według słowa Twego”. Jest to postawa, która dojrzewała we mnie od samego początku pielgrzymki. Codziennie cała grupa pielgrzymkowa modliła się modlitwą różańcową. Każdego dnia mieliśmy okazję wrzucić karteczkę z napisaną przez siebie intencją, która później była odczytywana. Prosiłam o to, by w moim życiu wypełniała się wola boża, bym stała się pokorną służebnicą. W momencie dotarcia na Jasną Górę czułam, że jestem Mu oddana. Bóg mnie wysłuchał. Za wstawiennictwem Maryi sprawił, że stałam się bardziej podobna do niej. Czułam się piękna, kochana i taka... bezpieczna. Miałam przeświadczenie, że już nic mi nie grozi. W końcu przecież dotarłam do naszej Najświętszej Mamusi.

Jesteś Panie winnym krzewem

Podczas mojej pierwszej pieszej pielgrzymki na Jasną Górę, Bóg przychodził do mnie wiele razy, na różne sposoby. Jednym z bardziej niezapomnianych przeżyć, których miałam zaszczyt doświadczyć, było wzruszenie spowodowane odczuciem wielkiej miłości bożej do nas, podczas jednej z Komunii Świętych. Uklękłam. Usłyszałam pieśń, którą kojarzę niemalże tylko z czasów drugiej klasy podstawowej -przygotowań do Pierwszej Komunii Świętej. Ciekawe jest to, że nie lubiłam tej pieśni nigdy. Zawsze, kiedy ją słyszałam, miałam przed oczami wizerunek samej siebie, która przyjmuje Pana Jezusa do serca, bez większej świadomości tego zdarzenia. Ta pieśń -to przecież taka dziecinna, melodyjna piosenka, której ktoś kiedyś kazał nam się nauczyć. Przerost formy nad treścią. Moi rodzice nie kładli nacisku na duchowy aspekt tego wydarzenia. Każde wspomnienie z tego okresu mojego życia budziło we mnie wstyd, smutek i poniekąd odrazę dla konsumpcyjnego stylu przeżywania przyjęcia tego sakramentu, który niestety, ale dotyczył również mnie. Piosenka, której potem niemalże nigdy już nie słyszałam, a na pewno bardzo rzadko. Gdy usłyszałam ją na pielgrzymce, wspominając czasy swojej I Komunii Świętej, zapłakałam. Bóg do mnie przyszedł już dawno, a ja kazałam Mu czekać na siebie jeszcze tyle lat! On o mnie zabiegał, starał się, ale ja byłam zbyt oporna, uparta by uwierzyć... W tym momencie czułam Jego ogromną miłość do każdego człowieka, a najbardziej odczuwałam na swojej skórze, jak mocno kocha mnie, właśnie mnie! Przepraszałam Go gorąco za te wszystkie lata, które poniekąd zostały utracone. Za lata, kiedy grzesząc, nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, że zadaję tym ból Jezusowi, sobie, oraz innym ludziom. Lata, kiedy nie doceniałam wspaniałości, piękna, znaczenia momentu przyjmowania i samego Ciała Jezusa Chrystusa. Za lata, kiedy ufałam bardziej ludziom i sobie, niż Bogu. Kiedy nie potrafiłam się sprzeciwiać złu, byłam obojętna. Byłam zimna i nieczuła. Nie dostrzegałam Bożej Miłości. Z drugiej jednak strony ogromnie dziękowałam za wszystko, co dla mnie uczynił i że właśnie dziś mogę być tym, kim jestem. 

Początek

Nigdy nie pomyślałabym, że mogłabym pisać. Nie wiem, co za chwilę zostanie wystukane spod moich palców, nie mam również pojęcia, jaki kształt przybierze moje przesłanie. Ta niepewność intryguje. Pan Bóg po raz pierwszy wlał pragnienie napisania czegoś dłuższego w moje serce podczas pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. Nie negowałam tego pragnienia, pozwalałam mu swobodnie dojrzewać. Odzywało się we mnie za każdym razem, kiedy czułam Boga tuż obok -podającego rękę, kiedy czułam Jego obecność w sobie, w innych ludziach. Czułam, że to działanie jest takie piękne, pełne miłości... za wszelką cenę nie chciałam utracić wspomnień o każdym małym działaniu Boga w moim życiu. Na początku nie dowierzałam temu natchnieniu -po prostu nie czułam się na siłach, by cokolwiek napisać. Przyczyną tych odczuć były różne zranienia zadane na mojej ścieżce edukacyjnej, a zwłaszcza jedno z nich. Nauczycielka przedmiotu „Wiedza o kulturze” skomentowała kiedyś moją pracę. Uznała, że nie potrafię pisać i że w przyszłości będę miała z tym problemy. Przyjęłam to jako wyrok, nakleiłam sobie na twarz kolejną małą naklejkę z epitetem przyznanym uroczyście przez kogoś obcego. Kolejną naklejkę, która zasłaniała na wiele lat moją prawdziwą twarz, moje prawdziwe piękno. Takie słowa zapadają w pamięć bardzo głęboko, a później człowiek ograniczony ich echem ogranicza również własne działania, pomijając swoje możliwości! Zamyka siebie w sztywnych ramach ludzkich słów i boi się wychylić poza ich granicę. Kiedy klęczałam na mszy świętej przed Cudownym Obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, pragnienie pisania w owym czasie osiągnęło punkt kulminacyjny. Licytowałam się w myślach z Panem Bogiem przez chwilę, najdelikatniej jak umiałam.

- Przecież ja nie jestem najlepsza w pisaniu...

- Nie siłą, nie mocą naszą, lecz mocą Ducha Świętego.
- Ale przecież moja relacja z Panem Bogiem bywa taka piękna, bo jest przecież tak osobista, intymna, czy nie straci uroku, jeśli zacznę opowiadać o niej całemu światu? Czy tak wypada, żebym zdradzała wszystkim to, co Bóg do mnie mówi? Ufam Ci, Panie, jeśli to pragnienie pochodzi od Ciebie i powołujesz mnie do tego -daj mi proszę znać.

Msza trwała dalej. Porzuciłam temat, odstawiając go nieco na bok, by skupić się całkowicie na mszy. Podczas kazania ksiądz powiedział mniej więcej takie słowa: „Nasze doświadczenia duchowe nie są tylko dla nas samych. Nie mogą być tylko czymś prywatnym, osobistym. Musimy dzielić się swoją wiarą z innymi, dawać im przykład. Na takiej zasadzie powinna działać wspólnota Kościoła.” Pomyślałam: „Dobrze”, ciesząc się, że odpowiedź nadeszła tak szybko. Nie zastanawiałam się dłużej intencjonalnie nad tym, ale w pewnym momencie w mojej głowie zaczęły się układać różne zdania. Po kilku sekundach wiedziałam, jak mniej więcej powinien wyglądać początek. Ksiądz Pawlukiewicz powiedział w swojej konferencji o powołaniu, że Bóg powołuje tych, którzy się nie nadają. Uśmiechnęłam się do siebie w duchu na te słowa i przyjęłam to pragnienie całym sercem. Przecież będę się uczyła. Z każdym zdaniem. Każdego dnia.