Plecak
Pierwszego
dnia pielgrzymki wysiadł mi staw w kostce. Musiałam zabandażować
stopę, a po każdym postoju, zanim rozchodziłam ból,
kulałam. Krok taneczny zombie. Zaparłam się w sobie, jak zwykle. "Starsze panie mogą maszerować, a ja się poddam?" Chyba prędzej zamieniłabym się w prawdziwego zombie. Nie martwiłam się o
to, co będzie, gdy będę musiała wrócić do domu. To
pytanie było źle zadane. Obawiałam się jedynie tego: „Co, jeśli
ten ból mi nie minie w przeciągu następnych trzynastu dni?”
Perspektywa tego bólu w towarzystwie ogromnego zmęczenia nóg,
na które organizm nie był przygotowany i obciążenia
psychicznego nie była zbyt radosna. Każdy krok sprawiał mi ogromny
ból. Taka tam, polska droga krzyżowa. Pocieszałam się całą pielgrzymkę, bo przecież każdy
swój trud, zmęczenie i rany, każdą niewygodę i ból
mogłam ofiarować w intencjach, w których szłam do naszej
kochanej Mamy. Sądziłam, że ten ból nigdy nie minie,
ponieważ ten związany ze stawem, musi wiązać się pewnie z dość poważnym
obrzękiem, a już zwłaszcza, kiedy noga nie może odpocząć, tylko
jest zmuszona do ciągłego marszu. Trzeciego dnia się zaskoczyłam.
Ból zniknął. Po kilku godzinach zorientowałam się jednak,
dlaczego. Bóg wiedział, że nie dam rady unieść tak wiele i
jakoś tak to poukładał, odebrał go, tylko dlatego, że właśnie
nadeszły najcięższe dwa dni pełni mojej kobiecości. Postój.
Upał ponad 30 stopni. Zgubiłam znajomych. Było mi do tego stopnia
słabo, że nie dałam rady wystać w kolejce po obiad. Byłam
bezradna. Prawie płakałam, bo zawsze tak reaguję, gdy mam zemdleć.
Zapytałam jednego ze znajomych braci o ketonal, ale nie posiadał. Kiedy przerwa się
skończyła i ustawialiśmy się do wyjścia, ktoś mnie wołał
przez mikrofon. Ksiądz. Byłam tak nieprzytomna, że zignorowałam
to. Wszyscy się ustawiali już do wyjścia. Ja każdą wolną
sekundę spędzałam na trawie, siedząc. Myślałam już tylko o
tym, by jechać w karetce. Wtedy znikąd pojawił się kolejny brat, dał
mi ketonal, wodę, i wziął ode mnie plecak. Skąd wiedział? Trwałam w swojej
agonii, ale nagle przez moment poczułam się, jakby ktoś zatrzymał czas i naładował moje baterie. Dzięki Bogu! Ten brat mnie uratował. Pierwsze kroki były najtrudniejsze, ale później było już
coraz lepiej. Na szlaku, gdy bardziej oprzytomniałam, miałam sobie za złe,
że nie byłam w stanie wcześniej nawet podziękować, że zabrał
mój plecak, że się tak mną zaopiekował. Od tamtej pory byłam pewna, że Bóg nie zostawił mnie samej sobie w tej
ciężkiej sytuacji i tego nie zrobi, że działa również poprzez innych
ludzi. Dziękowałam Mu bardzo w duszy i pomimo dalszego trudu, który
jednak nie dobiegł końca, czułam się szczęśliwa. Czwartego dnia
sytuacja się powtórzyła. Szliśmy w szczerym słońcu, trasą
, gdzie jeździło mnóstwo samochodów. Zdarzało mi
się, że ledwo oddychałam, patrząc z tęsknotą na pobocze. Znów
tylko wyczekiwałam momentu, kiedy nadejdzie kres moich sił i
wykonam kilka kroków w bok, by usiąść na trawie i zaczekać
na karetkę. Znów zrobiło mi się słabo -i znów
automatycznie do oczu napłynęły mi łzy. Zastanawiałam się,
patrząc na rozgrzany asfalt pod nogami, co się stanie, jeśli nagle
upadnę. Czy ktoś mnie z niego pozbiera? Czy może zostanę
podeptana jak Mufasa w Królu Lwie? Zaciskałam jednak zęby i
nikomu się nie skarżyłam, a swoje łzy ukrywałam pod wielkim
rondem kapelusza. Ta chwila nie trwała długo. Znów znikąd
pojawił się ten kochany brat. Nie chciałam oddać mu plecaka. Wiedziałam,
jak bardzo jest mi duszno, gorąco i ciężko i miałam wrażenie, że
jeśli mu go oddam, wtedy jemu też będzie aż tak bardzo źle, a
nie chciałam tego. Wreszcie się zgodziłam, ale potem miałam do
siebie żal, że zamiast widocznej ulgi, podziękowań, na mojej
twarzy przed chwilą widniał skrzywiony grymas z domieszką buntu. Przez swój
ciężar, którego nikomu nie życzyłam, mogłam wydać się
niemiła. A on nie wiedział, ile dla mnie znaczy jego gest, który
pozwolił mi dalej iść o własnych siłach. Skąd miał wiedzieć.
Wpadłam wtedy na genialny pomysł, który podrzucił mi pewnie
Duch Święty. Po prostu idąc gdzieś niedaleko, modliłam się w
jego intencji. Cóż więcej mogłabym ofiarować, niż
modlitwę? Podziękowałam mu też wieczorem.
W
pewnym momencie pielgrzymki zauważyłam, że Bóg spełnia
wszystkie pragnienia mojego serca, zaspokaja wszystkie moje potrzeby. Niewielkich cudów ciąg dalszy.
Taxi z nieba!
Pierwszy
nocleg miałyśmy bardzo daleko od miejsca, gdzie wypakowywano
bagaże. Nie wyobrażałam sobie dojść ze swoim wielkim plecakiem i
chorą nogą. Gdy dochodziłyśmy z powrotem do bagaży, po
zarezerwowaniu noclegu, byłam podłamana. Jak kruche i słabe jest ludzkie ciało... Po chwili jednak nadeszła
nadzieja. Nie wiem, skąd ale nabrałam pewności, że znajdzie się
jakiś samochód, który nas podwiezie z bagażami. Do
tego stopnia, że przestałam w to wątpić. Wiedziałam bowiem, że
nie ma możliwości, żebym wzięła swój plecak, a Bóg
nie zostawi nas samych. Po dojściu do bagaży zauważyłyśmy
samochód naszego brata ze wspólnoty, który
przyjechał nas odwiedzić na pielgrzymce, o czym nie wiedziałam wcześniej.
Oczywiście nas podwiózł. Moja radość była wielka.
Woda życia
Pewnego dnia podczas
ogromnych upałów razem z dwoma siostrami zaczęłyśmy
śpiewać: „Ześlij deszcz”. Naprawdę pragnęłyśmy deszczu.
Upał wydawał się nie do zniesienia. 38 stopni w cieniu. Po raz pierwszy doświadczyłam, jak to jest mieć spieczone od słońca, wysuszone usta. Leżałyśmy na trawie w zbyt szybko uciekającym cieniu płota, wspominając zabawne słowa księdza: sauna, fitness i solarium w jednym. I to za darmo! Później śpiewałyśmy. Następnie nadeszło silne
przekonanie o tym, że Bóg ześle nam ochłodę. Powiedziałam siostrom, że może nie w
postaci deszczu, ale coś na pewno wymyśli. Nie wiedziałam, skąd to przeświadczenie się bierze, ale cieszyłam się i ufałam mu. Na następnym postoju,
gospodarze, którzy ugościli nas częstując zupą, kanapkami,
ciastem, herbatą, powiedzieli, że jest możliwość kąpieli u nich
w domu. Nie miałyśmy ze sobą żadnych przyborów, dlatego
też zastosowałam swój stary sprawdzony sposób
chłodzenia. Zmoczyłam głowę i koszulkę. Przez pierwsze 10 minut
czułam, jakby ktoś włączył klimatyzację na zewnątrz. Dopiero
po 30 minutach zaczynałam odczuwać nieprzyjemne ciepło. Siostra nie poszła w moje ślady, ponieważ jedna pani trochę nas
wystraszyła szokiem termicznym, udarem. Czułam jednak, że ufam Bogu
bezgranicznie. Na następnym odcinku zespół muzyczny śpiewał
„Jezusa ratownika”. Gdy śpiewałyśmy fragment: „Kto Tobie
patrzy, prosto w oczy, ten się nie boi do wody wskoczyć...”, nagle
nas olśniło i spojrzałyśmy na siebie znacząco. Ja z ogromną radością. Jakby tego było
mało, akurat tego dnia i żadnego innego, jedna pani na trasie
polewała nas wodą z węża, prosto z ogrodu, na ulicę, a co.
Powiedziałam do sióstr, uradowana: „Mamy swój deszcz!”.
Następnego, ósmego dnia pielgrzymki, po raz pierwszy spadł
deszcz. Mieszkańcy wsi mówili nawet, że to pierwszy raz od półtora miesiąca.
Let it rain (Ześlij deszcz)
Arka Noego- Jezus ratownik
Podróżnych w dom przyjąć
Dwie
kolejne modlitwy i zawierzenia. Pewnego dnia bardzo potrzebowałyśmy
z siostrą skorzystać z normalnego prysznica. Naprawdę
potrzebowałyśmy. Co prawda ciężko byłoby znaleźć pielgrzyma, który by nie potrzebował... ale nasza potrzeba była wzmożona. Na początku tego dnia było w nas wiele
niepewności. Jednak znowu przyszedł do mnie spokój ducha,
powiedziałam jej, że znajdziemy ten nocleg, bo on już dla nas
gdzieś tam jest. Nie miałam co do tego wątpliwości. Nie pomyliłam
się i tym razem. Nocleg u wspaniałych ludzi, którzy
ugotowali nam obiad, rano przygotowali po dwie duże kanapki na
podróż... Innym razem równie mocno odczuwałam
potrzebę kąpieli. Było już zimno. Kolejna noc z rzędu w
namiocie, z myciem w lodowatej wodzie w misce nie brzmiała
zachęcająco. Zwłaszcza, że w nocy obudziłam się z zimna i nie mogłam zasnąć, czując, że moje ciało zamienia się w lód. Modliłam się o prysznic. Niespodziewanym trafem, w
ostatniej chwili zostałam przygarnięta do domu. Ciepły prysznic,
nawet już miałam zajętą kolejkę i czekałam tylko pół
godziny! Spałam na wersalce! Brzmi to banalnie, ale dla pielgrzyma
pod koniec trasy wędrówki, gdy trudno już o nocleg, takie
warunki, wymodlone, są jak przedsmak raju. Bóg tak bardzo się o nas troszczy, kiedy Mu na to pozwalamy :)
Jabłko, mięta
Niosłam
kabelek łączący tuby. „Noś kabelek, za dobrego męża!”.
Dobrze, więc nosiłam za każdym razem, gdy miałam okazję. Lewego bicepsa mogę sobie podbudować, bo lewa ręka zawsze trochę słabsza. Przecież mnie nie zje ten kabel. Wręcz przeciwnie - czarny gumowy przewód
ciągnął wszystkich naprzód! Po prawej stronie minęliśmy
kosz z jabłkami. Tak bardzo chciałam jabłko i zasmucona, nadal
trzymałam dzielnie w ręku kabelek. A jabłko przepadło. Nie
zdążyłabym dobiec z powrotem ze swoją zabandażowaną nogą. Rząd
za mną: „Kto chce jabłko? Mam dwa.” Ucieszyłam się. Później
podobna sytuacja ze stoiskiem, gdzie pewna pani rozdawała miętę do
picia w plastikowych kubeczkach jednorazowych. Nim się obejrzałam,
parasol był gdzieś hen za horyzontem. Znów ten sam zawód. Przyszła jedna z sióstr. „Proszę
Ania, to dla Ciebie, specjalnie wzięłam.” Tym razem to już
zachciało mi się śmiać. Niczego mi nie brakowało.
Czarna lina przewodząca, wymadlać męża pomagająca
Sprawa
kabelka. Nosiłam go twardo, a co. Modliłam się o dobrego męża.
Główną intencją mojej pielgrzymki było wymodlenie
wspaniałego mężczyzny. Pewnego dnia, na postoju... Słyszę swoje
imię, gdzieś z tłumu. Odwracam głowę. Zmęczona, brudna, klejąca
się. Przed moimi oczami stoi mój chłopak, w stroju kolarza,
na rowerze, ze słonecznikiem dla mnie w ręku. Podbiegłam do niego
i przytuliłam go. Większość nieznanych mi osób zaczęła
bić brawo. Nie wiedziałam, że przyjedzie. Błądził po różnych
pielgrzymkach, z rozbitym ekranem telefonu, nie chcąc też zepsuć
niespodzianki. Jechał 180km, całą noc. Wracał rowerem z wyprawy
ze Szwajcarii, został ze mną na pielgrzymce, by dojść wspólnie
na Jasną Górę. Byłam w szoku. Zaraz musieliśmy się rozstać, ponieważ
przerwa się skończyła, a on miał rower. Spotkaliśmy się na
kolejnym postoju, gdzie dotarł jeszcze na rowerze. Dochodziliśmy do
kościoła pielgrzymkową kolumną. Jego jeszcze nie widziałam. Po drodze mijaliśmy ludzi, którzy nam machali z
chodników. Machałam i ja. Macham na prawo, macham na lewo...
A tam stoi on, z kartką z moim imieniem, serduszkiem i moim
zdjęciem... Zawstydziłam się, bo wszyscy musieli to widzieć, ale
bardzo mi się to podobało. Śmiałam się, że już nie muszę
nosić kabelka.
Bóg działa przez innych
Pewnego
dnia, przed Koronką do Bożego Miłosierdzia, poczułam wewnątrz
pragnienie śpiewania jej. To przyszło nagle i było takie pewne. Podczas pielgrzymki nigdy nie brałam sama
mikrofonu do ręki -trochę się go bałam, za tubą nie było
odsłuchu, a co najbardziej przeważyło to fakt, że staram się
dbać o swoją pokorę. Przecież Bóg i tak słyszy mój
śpiew. To pragnienie jednak jak się pojawiło, tak nie chciało
zniknąć. Pomyślałam: „Boże, przecież wiesz, że ja nie wezmę
tego mikrofonu.” Chwilę później usłyszałam za sobą
swoje imię i nazwisko. Ktoś o mnie mówił. Oczywiście nie
zwracał się do mnie, więc zignorowałam to. To był brat od plecaka. Za moment drugi raz.
Tłumaczył komuś, kim jestem. Za moment pojawiła się przy
mnie pewna siostra, która podała mi mikrofon, mówiąc:
„Miałam Ci przekazać mikrofon.” Nie broniłam się już wtedy.
Nie poszło mi może najpiękniej na świecie, ale wiedziałam, że
Bóg chciał, bym Mu śpiewała.
Hello, Mike
Jeśli
jesteśmy już przy sprawie mikrofonu... Niefortunnie się złożyło,
że aż pierwsze pięć razy, gdy ktoś dawał mi mikrofon,
lub prosił bym śpiewała nic mi nie wychodziło. Nie potrafiłam
śpiewać do mikrofonu. Wydawało mi się, że albo za wolno idziemy,
i ciężko mi pracować przeponą, albo nie miałam tekstu, bo mi
ktoś zabrał, albo miałam za cicho włączony mikrofon, lub w ogóle
nikt się nie zorientował, że miałam wyłączony. Co innego, gdy bolały mnie stopy i wrzeszczałam z całej pary, by poczuć, że żyję, a jednocześnie chwalić Pana i pozwolić Mu w tej modlitwie zabrać mój ból. Zawsze po chwili
śpiewania do mikrofonu następował koniec. Czułam się źle z tym, nie
odczuwałam nigdy satysfakcji. Może dlatego też wolałam sama go nie brać? Pewnego razu jednak ksiądz ponownie mi go wręczył.
Pomyślałam, że nie chcę kolejny raz powtórki z rozrywki.
Pomodliłam się, również do Ducha Świętego. Zaskoczyłam się, jak bardzo to zwykłe westchnienie modlitewne poskutkowało! Wtedy na tej pielgrzymce śpiewało mi się najlepiej. Nawet powiem, że ładnie śpiewałam :)
Sandały i płaszcz
Pewnego wieczoru nie mogłyśmy znaleźć noclegu. Zmobilizowana resztkami sił, w akcie desperacji, odłączyłam się od sióstr, z którymi zawsze miałam nocleg, przeszłam samotnie połowę wsi w poszukiwaniu domu. Z wielkim plecakiem na plecach, oczywiście. Przecież jestem strong woman. Byłyśmy w kontakcie. Niczego nie znalazłam. Usiadłam przy drodze, by napić się wody. Nie miałam już sił na noszenie wielkiego plecaka. Kiedy walczyłam z pokusą popadnięcia w rozpacz, wzywając Boga, nagle zauważyłam, że stało się coś niesamowitego. Przede mną zatrzymał się samochód. Brat zajmujący się sprawami porządkowymi zapytał, czy mnie gdzieś podwieźć. Chwilę wcześniej dowiedziałam się, że dziewczyny znalazły nocleg niedaleko bagaży, na moje szczęście w nieszczęściu -daleko ode mnie. Podwiózł mnie, a ja znów poczułam się głupio. Jak mogłam wątpić, że Bóg mnie zostawił samą sobie na tej drodze? Tego wieczoru na mszy ksiądz zwrócił również uwagę na kazaniu na to, że nie możemy zachowywać się, jakby wszystko nam się należało. Powinniśmy doceniać każdy przejaw dobra, nie możemy niczego wymagać od gospodarzy. Nie mają obowiązku nas przyjmować. Znów nadeszły mieszane uczucia, ponieważ razem z siostrami przyznałyśmy się przed sobą, że nie do końca byłyśmy zadowolone, a niektóre z nas narzekały, właśnie tego dnia. Następnego dnia zespół muzyczny śpiewał: "Nie warto na drogę tę, sandałów i płaszcza zabierać (...) o dach nad głową zabiegać..." Dopiero wtedy dotarło do mnie, że mój wysiłek wędrówki po wsi był bezsensowny. Zmęczyłam się niepotrzebnie. A nocleg znalazł się "przypadkiem", gdy pewna pani sama podeszła do moich sióstr i zaproponowała. Moja ufność zamarła na czas tego wysiłku. Wszystko chciałam sama. O własnych siłach. A bez Boga nie ma nic.
Msza polowa
Na jednej z mszy polowych miałam kilka ciekawych doświadczeń, których się nie spodziewałam. Po pierwsze najpierw w głowie pojawiły mi się słowa: "Ufaj córko!". Widziałam je niemalże napisane. Zdziwiłam się, bo byłam ich pewna, a wzięły się, po ludzku rzecz biorąc: znikąd. Wiedziałam, że nie są to słowa skierowane do mnie. Do siostry siedzącej obok. Coś jednak powstrzymało mnie od przekazania jej tych słów. Kolejne wydarzenie cechujące się niezwykłością, to "Ojcze nasz" ... odmawiane po włosku przez księży. Nie jestem teraz pewna, czy na pewno to był ten język. W każdym razie, brzmiało to bardzo mistycznie przez dodatkowy efekt chóru wielu męskich głosów i tym razem mogło mi się tylko zdawać, że czułam obecność Boga wśród nas, Ducha Świętego, ale nie mogę tego powiedzieć. To była przecież Msza Święta. On na pewno tam był, przyszedł po prostu tak zwyczajnie. O ile o Jego jakimkolwiek przyjściu można w ten sposób powiedzieć. Na koniec zespół muzyczny, który odpowiadał za oprawę mszy, zagrał: "Jesteś królem". Część osób, resztkami sił się podniosła i wykonywała odpowiednie gesty. Również wstałam, mimo że chwilę wcześniej nie miałam siły się podnieść. Ten moment był jednym z piękniejszych, bo w moim odczuciu był idealny. Po mszy zabrałam się za przekazywanie słów siostrze. Nie zdążyłam, ponieważ rozpłakała się, martwiąc o swoją nogę. Bała się, że odeślą ją do domu. W tym momencie przekazałam jej słowa, które się pojawiły wcześniej w mojej głowie. Zdziwiłam się, że aż tak bardzo pasują.
Kiedy ranne wstają Anie
Jako ostatnia opuściłam pokój. Założyłam wielki plecak i z wielkim bólem stóp ruszyłam w kierunku miejsca wymarszu. To była jedna z tych smutnych chwil. Ciężkich. Dobra. Tak naprawdę, to miałam ochotę się rozpłakać. Zauważyłam, że za mną podąża ksiądz z gitarą. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale odgonił ode mnie wszystkie demony rozpaczy! Dogonił mnie, zaczął mi grać i śpiewać piosenkę o mnie... że sobie idę i prowadzi mnie Anioł Stróż, dalszych słów nie pamiętam. Uśmiechnęłam się automatycznie. A później tak z serca. Każdy by to zrobił. Mój plecak zrobił się jakoś tak o kilka kilogramów lżejszy... Następnie brat od plecaka oznajmił, że cieszy się z moich podziękowań, mówiąc kilka ciepłych słów i przytulając. Moje jeszcze odrobinę zachmurzone niebo stało się czyste. Jeszcze przed wymarszem Bóg przygotował dla mnie garść miłości, żebym tylko nie była smutna. Jakże On o mnie dba! W głowie mi się to przestaje mieścić.