sobota, 8 lutego 2014

Rekolekcje cz.3 (Piotruś Pan)

Drugiego dnia rekolekcji powiedziano nam, że Bóg będzie przychodził do nas w snach. Zasnęłam już po południu i śniło mi się, że byłam na statku Piotrusia Pana. 

I tam były dzieciaki, mnóstwo (10-12) malutkie i trochę większe, a Piotrusia jeszcze nie było. Miały swoje imiona, ale ja je dopiero poznawałam, i wpadłam na pomysł, by nadać nam przybrane imiona (konspiracja przed piratami) i potem tak zrobiliśmy, ale już z inicjatywy kogoś innego- ja swojego pomysłu nie wypowiedziałam na głos. Mieliśmy cicho przepłynąć niedaleko campingu piratów, płynęliśmy z prądem, rzeką. Najstarsza dziewczynka, która sterowała statkiem, zniknęła- po prostu sobie gdzieś poszła. Statek dryfował z prądem. Wystraszyłam się, bo wtedy zaczął sam płynąć i zahaczyliśmy o brzeg- ścianę piaskową, na której górze rosła trawa, i była metalowa siatka- ogrodzenie. Bo ta siatka, to akurat obok campingu piratów. Słyszałam ich rozmowę. Myśleli, że statek płynie sam- zdziwili się i zainteresowali nami. A nas nie było widać, bo na pokładzie stał wysoki, zielony, dziesięcioosobowy wojskowy namiot. Taki, pod jakim zawsze się śpi na obozach harcerskich. Czułam się na tym statku bezpiecznie mimo wszystko- przecież to bajka, to Piotruś Pan! Poza tym, cały czas byłam pod namiotem (nie było tam Słońca, jedynie ciemno, cień). I nagle przed nami rzeka się kończyła... Wiedziałam, że będziemy zaraz spadać, więc krzyknęłam do wszystkich, by się trzymali. Obok łodzi mieliśmy jeszcze ponton- nie bałam się, bo on taki miękki... i wpadłam pod wodę ze wszystkimi. I jakaś ręka wyjęła mnie z tej wody- złapała za ubranie w okolicach pleców- moje ciało było bezwładne. Pamiętam samą rękę- to nie była żadna konkretna osoba stamtąd. Koniec. Kolejna część snu była związana z seksualnością- i sen stał się w pewnym momencie świadomy. Tzn, nadal wierzyłam, że to się dzieje naprawdę- nie uświadomiłam sobie tego, że: "Aaa, to tylko sen, nic mi nie grozi"... Myślałam, że to się dzieje naprawdę, choć mogłam kontrolować rzeczywistość. Mogłam bez udziału osób trzecich osiągnąć pewien pożądany stan ciała i umysłu  i 3 albo 4 razy moja decyzja była taka, że chciałam... Jednak za każdym razem rezygnowałam z tego, ponieważ jest to sprzeczne z moimi wartościami. Aż za ostatnim razem pomyślałam, że nie mogę. "Jutro 3-ci dzień rekolekcji, nie zniosłabym myśli, że oni wszyscy przyjmą Pana Jezusa, a ja nie." I na szczęście, po ciężkiej walce... naprawdę ciężkiej, ŚWIADOMIE zrezygnowałam z tego, co mogłam "zrobić". 

W nocy miałam jeszcze jeden sen. Pamiętam twarze starców- pomarszczone, jakby pod koniec naszego życia... To byli moi znajomi. Czas tak szybko nam upłynął... Czułam ogromne pragnienie Miłości do innych ludzi. Tęsknota, żal, że nie wykorzystaliśmy czasu NA MIŁOŚĆ. Wniosek tuż po przebudzeniu, to że mamy tak mało czasu, a kochamy tak niewiele. Byłam bardzo rozczulona w tym śnie, czułam też, że powinniśmy się bardzo mocno kochać :)




Moja interpretacja pierwszego snu, czyli to, co uderzyło mnie tuż po przebudzeniu:

1) namiot symbolizował harcerstwo i to, że ukrywaliśmy się, nie walczyliśmy ze złem tak naprawdę- z piratami, chcieliśmy jedynie cicho przy nich przemknąć, ale jak to piraci (szatan)- i tak się nami interesował, jak to oni w tym śnie, nie udało się przemknąć niezauważonymi, poza tym, te dzieci, jak to dzieci, nie siedziały spokojnie, one się bawiły, chodziły sobie, gdzie chciały, choć za bardzo się nimi nie martwiłam... dość dobrze opisuje to harcerzy, i co ważne wszyscy skrywaliśmy się w cieniu- nie było tam światła...

2) nadawanie przybranych imion- po co? żeby przemknąć w konspiracji obok wroga. uniknąć zagrożeń i zła, a w harcerstwie najbardziej przeszkadzało mi to, że ludzie nie byli do końca szczerzy sami ze sobą, udawali, było wiele fałszu i zakłamania, ideały rozjeżdżały się z czynami... nie widziałam wiele osób, które byłyby autentyczne, które by stanęły w Prawdzie o sobie. imiona- to też tak symbolicznie, bo Bóg woła nas po imieniu. „Nie lękaj się niczego, bo ja Cię wykupiłem, przywołałem Cię po imieniu i należysz do mnie.” jak mieliśmy odpowiedzieć na to wezwanie, skoro On wołał nas po prawdziwym imieniu, a my wierzyliśmy w to, że nazywamy się inaczej? przybraliśmy imiona- by uniknąć spotkania z piratami, zła, zniszczenia- ludzie grają przed innymi, np udają, że są lepsi niż w rzeczywistości, bo się boją- to taki mechanizm obronny, by móc zachować dobre imię o sobie... zwłaszcza wtedy, gdy jest niskie poczucie własnej wartości,

3) najstarsza dziewczynka, opuściła swoje stanowisko ze sterem (w pewnym momencie w harcerstwie wcześniejsze reguły, których się bardzo strzegło były łamane, coraz młodsze i coraz mniej odpowiedzialne i dojrzałe osoby zaczęły przejmować funkcje, a dorosłe osoby, które już mają rodziny i które trzymały wszystko w ryzach- formalnie i praktycznie- odeszły), dzieci na statku Piotrusia symbolizowały infantylny charakter przewodzenia, lub nawet brak przewodnika- on opuścił stery,

4) moja przyjaciółka, która zrezygnowała z naszej relacji (a też była w ZHR ze mną) często mówiła o Piotrusiu Panie (sama nie widziałam tej bajki), organizowała zuchom zabawy z taką "obrzędowością" i tak dalej... kolejne dwie osoby, które były bardzo znaczące w moim życiu i które też mnie zraniły, powiedziały kiedyś, że oni nigdy nie dorosną, tylko zostaną na zawsze dziećmi, jak Piotruś Pan- Bóg wybrał idealną metaforę, by do mnie dotarła,

5) opuszczenie steru, nikt nie sterował, nie dowodził nami, nie przewodził nam-> narażenie wszystkich na niebezpieczeństwo- mogliśmy się przecież rozbić o brzeg- widziałam, jak statek skręca coraz bardziej, bliżej piaskowej ściany, ale nic nie mogłam na to poradzić- trochę tak jak w rzeczywistości, czułam się bezsilna wobec zmian, które następowały w tym środowisku- mogliśmy się rozbić o skały, ale też inne, gorsze niebezpieczeństwo- piraci, czyli całe zło, szatan,

6) płynęliśmy Z PRĄDEM- po prostu, przypadkowo, trochę z porządkiem świata, chaos, brak kontroli nad statkiem,

7) krzyknęłam, żeby się trzymali- czułam się odpowiedzialna za innych i w harcerstwie trochę tak było- może moje ostrzeżenie ze snu, jakoś ma się do rzeczywistości, może gdzieś w pewnym momencie byłam im potrzebna, by ostrzec ich przed upadkiem (i chyba trochę tak było),

8) spadaliśmy wreszcie, znalazłam się pod powierzchnią wody, wyciągnęła mnie z niej ręka (pamiętam sam motyw ręki- nie było jakby ciała do tej ręki, ani konkretnej osoby), sądzę, że to była taka ręka Pana Boga, która pomogła mi się nie utopić...

I Bóg właśnie mi pokazał, dlaczego tak wszystko zakończył- ponieważ było to bardzo destrukcyjne w moim życiu.

Ale skąd taki sen? Wydaje mi się, że z pytania i uczuć, które się we mnie zrodziły drugiego dnia podczas aktu przebaczenia. Nie czułam potrzeby, by to robić, ale stwierdziłam, że przynajmniej pojednam się znów w sercu z tymi, którzy bardzo mocno mnie kiedyś zranili. Zastanawiałam się, dlaczego tak musiało się stać- czemu kilka ważnych relacji się popsuło, czemu zniknęły z mojego życia, czemu czułam się tak bardzo zraniona, przez wiele osób...? (większość osób, o których myślałam, były z harcerstwa). Gdy spojrzałam wstecz, spojrzałam na ten okres, jako coś brzydkiego, niewartego uwagi, jako zbędny balast, który jakoś zaakceptowałam w historii swojego życia- z którym się pogodziłam, ale nie bardzo rozumiałam, czemu musiałam przez to przejść, czemu to było trudne i dlaczego teraz z tych relacji, które kiedyś uważałam za piękne, nie ma nic. Czułam, że to bez sensu, że całe moje cierpienie było na marne... i że żałuję, że już ich nie ma. To była krótka, trwająca zaledwie sekundę, czy dwie myśl, odczucie. Nie przywiązałam do niego wagi, bo skoro już wszystko się poukładało, i przebaczyłam, pogodziłam się z tym... jest ok. Bóg chyba jednak chciał, bym zrozumiała: DLACZEGO. I pełna zrozumienia już więcej do tego nie wracała. 

Nasunął mi się jeszcze jeden wniosek... Nie wiem, ile dziewczyn, kobiet tak ma, ale jeśli się nic nie czuje przed Bogiem w rozmowie, na temat danej rzeczy, to bagatelizuje się jej znaczenie. Ja tak zrobiłam z tym aktem przebaczenia, uważałam to za niepotrzebne, bo pogodziłam się z całą przeszłością. Natomiast jeśli się bardzo coś odczuwa- rozpacza, smuci, lub raduje, czy chociażby pragnie czegoś dobrego bardzo mocno... wtedy uważa się, że to ważne. Także Bóg mi dał dwie pieczenie na jednym ogniu :)

Chwała Panu!:)

Rekolekcje cz.2

Drugiego dnia około 11:30 zaczął dzwonić mi telefon. Dopiero po kilku minutach sprawdziłam, kto to był, ponieważ się modliliśmy. Na koniec modlitwy osoba prowadząca podała nam Słowo poznania, z którym przyszła jedna z sióstr:

„Dusze zbłąkane poznają mądrość, a szemrzący otrzymają pouczenie.” Iz29,24

Po chwili sprawdziłam, kto dzwonił. Zdziwiłam się bardzo, ponieważ był to mężczyzna, z którym kilka dni wcześniej urwałam kontakt, ponieważ dopiero wtedy zebrałam się na odwagę, by po wszystkich okropnych rzeczach, które usłyszałam, kompletnie odejść i odciąć się. Tym bardziej byłam zadziwiona, ponieważ odkąd tylko pamiętam- jedynie pisał. Nie dzwonił. Półtorej godziny później spotkałam się z nim na chwilę- dostałam kwiaty, czekoladę i ... okazało się, że był na rekolekcjach, które skończyły się dwa dni wcześniej. Też się zaskoczyłam- ponieważ nawet moja nowenna pompejańska w intencji jego nawrócenia, wydaje się, że nie pomogła... Dzięki Ci, Panie :)

Tuż po rekolekcjach trafiłam na piękny tekst, który odnosi się do całego mojego przeżywania rekolekcji...:

"(...) Więc wiem,
Że nic nie dzieje się przedwcześnie,
I nic nie dzieje się za późno,
I wszystko się dzieje w swym czasie,
Wszystko…
Wszystkie uczucia, spotkania,

Odejścia, powroty, czyny, zamiary.
Zawsze właściwą godzinę biją Boże Zegary."


R. Brandstaetter "Pieśń o Bożych Zegarach"

Rekolekcje cz.1

Uczestnicząc w nich, czekałam na wielką radość. Czekałam na wielkie "bum!", które eksploduje w moim sercu. Czekałam na odświeżenie mojej duszy, na dobre samopoczucie. Rekolekcje trwały trzy dni. Czy doczekałam się? Niestety nie :) Wręcz przeciwnie... z rekolekcji wyszłam zmęczona, przybita, wręcz słaba.

Zastanawiałam się, dlaczego Pan Bóg "jest tak daleko", że Go nie czuję. Chociaż prawdę powiedziawszy, mój rozum wiedział, że musi być właśnie bardzo blisko. Byłam radosna wewnątrz, pełna pokoju, jednak chyba gdzieś w głębi duszy miałam pragnienie tego, żeby Bóg mnie dotknął, żeby był jeszcze bliżej. 

Próbowałam śpiewać w językach- nic. Próbowałam otworzyć się na spoczynek- nic. Chciałam też się śmiać lub kaszleć- gdy w tej sposób przychodził Duch Święty- nic. Było to dla mnie dziwne, ponieważ raz już się modliłam w językach- z tego, co mówią inni, nie powinnam teraz mieć z tym problemu. W śmiechu Duch Święty przychodził do mnie wiele razy (o kaszlu natomiast nigdy nie słyszałam, to było ciekawe:) ). Czułam się z tym trochę źle... jakby to była moja wina, że nie umiem się wystarczająco otworzyć, modlić, i pojawiało się kłamstwo, że Bóg może nie chce mnie dotknąć... Gdy wybierałam się na te rekolekcje, nie oczekiwałam nic ponad to, że Bóg mnie poprowadzi. To wszystko, o czym piszę, dotknęło wiele osób wokół mnie- i traktowałam to jako dodatek do owoców rekolekcji lub dowody Bożej mocy... Tak naprawdę, to nie skupiałam się na tym, że nic się ze mną nie działo- jedynie chciałam mieć pewność, że to nie moja wina (mojej modlitwy, zablokowania). Nie chciałam myśleć, że ograniczam Bogu dostęp do siebie. 

Trzeciego dnia wybrałam się adorować Najświętszy Sakrament. Celowo użyłam tego czasownika, ponieważ zbierałam się dwa dni, a decyzję podjęłam dopiero trzeciego. Związane z tym było kolejne kłamstwo- na scenie się dużo działo, było głośno i wesoło, grała muzyka... Mój umysł trochę to kupował. Spodziewałam się cudów ze słów poznania księdza, oczekiwałam wielkich wydarzeń ze sceny... Co za głupota! Największy cud znajdował się w prawym rogu hali... Na początku adorowania chciałam zawrócić. Tam za ścianą dużo się działo, było wiele osób (jako sangwiniczka chcę przebywać wśród nich, ciągnie mnie tam, gdzie dużo się dzieje...). Wiedziałam, że to nie tak, że Pan Jezus, który jest przede mną, jest najważniejszy- jednak nie czułam tego. Pomodliłam się krótko, a później poprosiłam, by przyjął ciszę, jako moją modlitwę. Nagle wszystko się zmieniło. Poczułam, że to, co na zewnątrz nie ma kompletnego znaczenia dla mnie- kiedy jestem obok Niego. Poczułam ciepło, radość, pokój, tak bardzo, że nie chciałam stamtąd odchodzić, nawet gdybym musiała. Odetchnęłam z ulgą, że wszystko jest ze mną w porządku, że nareszcie czuję się najlepiej tam, gdzie powinnam była się czuć :) Wyciszyłam się i wyluzowałam... Czułam, jakby delikatnie coś mnie ciągnęło do tyłu. "Spoczynek? Jak to? Tu są starsze panie i to może im się nie spodobać. Poza tym, pewnie sobie coś wgrałam. I trochę się boję. Wiem, że nie zrobisz nic nikomu na siłę, ale jeśli chcesz, to możesz przyjść ze spoczynkiem, nawet jeśli ja się boję, czy blokuję to. Po prostu może trzeba więcej mocy, by mnie powalić." :) Później zostałam przy opcji, że pewnie tak bardzo się wyluzowałam, że właśnie dlatego jakby delikatnie traciłam kontrolę nad mięśniami. Rozmawiałam jednak z koleżanką... To był Duch Święty :) I Chwała Panu!

Dlaczego na hali nic się nie działo, gdy byłam pośród ludzi? Chyba dlatego, że nie czułam się zbyt komfortowo... co chwila ktoś chodził, robił zdjęcia, ludzie byli rozpierzchnięci, dużo przestrzeni, bardzo dużo światła... Już pierwszego dnia, gdy tylko weszłam do środka- źle się czułam. Nie potrafiłam do końca stanąć w relacji Ja-Bóg, gdy wokół rozpraszało mnie tylu ludzi... Gdy tylko udało mi się znaleźć moją drogę do Boga, przy Hostii... moja modlitwa nie była już taka chaotyczna i rozproszona :)

Drugiego dnia rekolekcji szczególnie przemówiły do mnie "puste dłonie wiary", ze Słowa na ten dzień:
6 LUTEGO


PRZYJDŹ DO MNIE I ODPOCZNIJ.
Jestem cały tobą pochłonięty: pokrzepiam cię i zsyłam ci błogosławieństwa. Wdychaj Mnie z każdym swoim oddechem. Droga tuż przed tobą jest bardzo stroma. Zwolnij i mocno chwyć Moją dłoń. Uczę cię rzeczy trudnych, które możesz pojąc tylko poprzez trud.


Unieś puste dłonie wiary, aby przyjąć Moją drogocenną Obecność, która pulsuje Światłem, Zyciem, Radością i Pokojem. Gdy przestajesz skupiać się na Mnie, sięgasz po coś innego. Upuszczasz świetlisty dar Mojej Obecności, sięgając po pozbawione życia prochy. Wróć do Mnie; odzyskaj dar Mojej Obecności.
Mt 11,28-29; I TM 2,8

Natomiast tuż po zakończeniu rekolekcji, gdy czułam się wyczerpana:
7 LUTEGO

PRZYJDŹ DO MNIE, ABY ODPOCZĄĆ i zebrać siły. Twoja podróż cię przerasta i w tej chwili jesteś zupełnie wyczerpany. Nie wstydź się swojego zmęczenia, uznaj je za okazję do powierzenia mi kontroli nad twoim życiem. 

Pamiętaj, że współdziałam z tobą na wszystkim dla twojego dobra, także w tym, co ci się teraz nie podoba. Zacznij ut, gdzie jesteś- dokładnie w tym miejscu i czasie- akceptując fakt, że chcę żebyś był własnie tutaj. Przemierzysz dzisiejszy dzień krok po kroku, minuta po minucie. Twoje główne zadanie polega na tym, aby zważać na Mnie i pozwalać Mi się prowadzić przez liczne rozstaje.

To zadanie może wydawać się łatwe, ale wcale takie nie jest. Twoje pragnienie życia w Mojej Obecności jest wbrew "światu,ciału i szatanowi". To właśnie nieustanna walka z tymi przeciwnikami tak cię wyczerpuje. Ale jesteś na ścieżce, którą dla ciebie wybrałem, więc się nie poddawaj! Ufaj Mi, bo [...] będziesz Mnie wysławiać za pomoc w postaci Mojej Obecności.


Rz 8,28, Ps, 42,12"