Byłam smutna. Pełna obaw i lęku o to, czy ja aby na pewno nadaję się na czyjąkolwiek dziewczynę. Kobietę. Żonę. Przecież wciąż jeszcze nawiedzają mnie lęki przed tym, że zostanę opuszczona, że będę niechciana, że nie jestem wystarczająco dobra i przez to przeżywam w sobie tak ogromną przykrość, że moje dawne rany się otwierają na nowo, odciskając piętno na moim nowym życiu. Życiu, w którym zaczyna brakować Pana Jezusa, jako mojego Pana i Zbawiciela. Kiedy to się stało? Jak temu zapobiec? Nie wiem, nie panuję nad tym, choć kiedy wszystkie emocje i złe wspomnienia o przykrych słowach na mój temat mijają, wtedy wiem, jak bardzo irracjonalne są moje myśli i odczucia. Co takiego jest w tym najgorsze? Chyba bezradność - niemoc porzucenia chęci popadnięcia w totalną i ostateczną rozpacz. Nie chcę wtedy widzieć nikogo, ani niczego. Okrywa mnie ciężka i całkowita ciemność. Każda próba ratowania siebie, oraz mojego związku w tej chwili czarnej dziury, jedynie pogrąża mnie w rozpaczy jeszcze bardziej. Nie wiem, co robić. Czegokolwiek próbuję - nic się nie udaje. Zresztą nie dziwne, gdy mam depresyjne myśli, trudne w przeżywaniu emocje, i tracę nadzieję. Gdzie jest Pan Bóg? Tracę Go z oczu. Nie umiem oddać tych zranień i rozpaczy. Najchętniej bym potępiła całą swoją osobę. Odczuwam ogromne poczucie winy za wszystko, a każda kolejna łza wywołuje następne pretensje do siebie. Jak sobie przebaczyć? Kiedy człowiek myśli, że to chyba koniec świata, a wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek go skrzywdzili- mieli rację?
Weszłam do kościoła na czuwanie. Było źle. Nie sądziłam, że Pan Bóg może cokolwiek uczynić. Jak to możliwe, że te kilka godzin próbowałam sama się pocieszyć łącznie z otoczeniem, a jednak nic się nie wydarzyło. Przecież przepłakałam połowę spektaklu w teatrze. Ja nie umiałam przeskoczyć swojego zamkniętego schematu myślenia, który mnie pogrążał w smutku... i lękach. Stałam sobie na końcu kościoła. Ksiądz powiedział, że będziemy się modlili o dar radości. Pomyślałam, no fajnie. Może przynajmniej odrobinę lepiej się poczuję, byłoby cudownie. Ale w sumie, to niby jak. Weszłam tu przed chwilą z ulicy, a z moim nastrojem nie mogę sobie poradzić od kilku godzin... Modlimy się. Kolejne osoby zaczynają się śmiać pod wpływem Ducha Świętego. Pomyślałam, że też bym tak chciała, ale to przy obecnym stanie jest niemożliwe. Nie było mi zupełnie do śmiechu. A nawet, gdybym chciała, to nic mnie nie śmieszyło. Powoli otwierałam się jednak w swoim umyśle na ten dar, przyjmując go, gdyby był dla mnie akurat przygotowany w specjalny sposób tego wieczoru. Pomyślałam: "Okej". Czekałam, było mi znacznie lżej, choć wcale nie do śmiechu. Po prostu zniknął ciężar, który w sobie przez tyle godzin nosiłam. Popatrzyłam po ludziach wokół, a moje usta powoli zaczynały się spinać. I choć wciąż jeszcze się nie cieszyłam, wiedziałam, że Duch Święty przychodzi i całym swoim sercem byłam Mu za to wdzięczna. Wciąż jeszcze przeżywałam swoje zranienia, one tak w sekundę nie mogły przecież się zagoić. Moje usta ułożyły się w bardzo szeroki uśmiech :) Cieszyłam się już, z tego, że On działa, że się mną opiekuje, w tym najgorszym dla mnie czasie, i że przecież jest, a ja tak łatwo tracę Go z oczu (jak za moment było w jednej z pieśni...). No i zaczęłam się śmiać. Duch Święty przyszedł ze swoją radością :) Zastanowiłam się wtedy, czy czuję jeszcze swoje rany, ale nie. On wszystko znieczulił, zabrał, odciążył mnie, jakby ktoś podał mi leki przeciwbólowe, rozweselające i zmieniające perspektywę myślenia. Dał mi także poczucie bezpieczeństwa, lęki minęły. Przestałam się bać, choć jeszcze myślałam sobie, czy przypadkiem mój ukochany nie zechce mnie jednak opuścić, bo mam w sobie tak wiele wad, a z nadmiarem przykrości robię się męcząca do tego stopnia, że sama siebie nie znoszę i nie akceptuję. Obawiałam się tego, że Pan Bóg w sumie mógłby mi go zabrać, i powołać do duchowieństwa. Jednak był już we mnie większy Pokój :) Później modliliśmy się o dar Mądrości i trzeba było powiedzieć osobie po prawej i po lewej jakieś Słowo od Pana Boga. Najchętniej bym uciekła stamtąd, bo akurat obok mnie stały panie, których nie znałam. Co ja im miałam niby powiedzieć? Zostałam jednak. Nie było tak strasznie, jak mi się to jawiło w głowie. Pani po prawej powiedziała mi, że nie wie, czy to dobrze, czy źle, ale że będę błogosławiona, tzn. że będę miała dzidziusia :) Ucieszyłam się bardzo, bo przecież cała wizja samotności i rozstania z moim ukochanym przerażała mnie mocno. Tak, jakby Pan Bóg chciał powiedzieć: "Nie martw się. Nie tylko nie będziesz samotna, ale także doczekasz się upragnionego dziecka" :) To już trzeci znak od Pana Boga dotyczący mojego macierzyństwa. Bardzo mnie to raduje :) Kilka sekund po tym, jak skończyłam rozmawiać z tą kobietą, ksiądz powiedział, że wraz z darem Mądrości przychodzi dar Prorokowania <3 Wtedy obie zaczęłyśmy się śmiać do siebie :)
Jest mi ciężko i wcale nie chcę, żeby Pan Bóg zabierał mi to wszystko. Zamroził te przykrości i popadanie z rozpacz na długi czas w moim życiu, stałam się optymistką pełną entuzjazmu, ale widać trzeba odkopać stare, przykurzone sprawy i się z nimi ponownie rozprawić. Przecież jeśli mam być dobrą żoną, to już teraz jest na to czas, żebym uczyła się JAK TO ZROBIĆ. I choć jest mi ciężko, mówię Mu wciąż- tak mnie skrusz, tak mnie złam. Jest we mnie wiele wad, które trzeba zniszczyć... Nie sądziłam, że aż tyle. Pan Bóg daje mi także dobre pragnienia. Odczuwałam je na wigilii, oraz dzień później, pomimo ciemności. Mam pragnienie czystości, dobra, reagowania w wolności, radości serca...
Moja kolejna z miliona wad, które ostatnio odkryłam, to skrupulantyzm, mający swoje źródło w wysokim poczuciu winy. Brak poczucia godności, czystości, co ma wpływ także na obraz własnej osoby. Chęć obwiniania siebie, potępiania. A co się dzieje w myślach? Zjawiają się, niepokojące, przypominające zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Czyli: "jeśli wyrzuciłaś tą gumę obok śmietnika i już nie podniosłaś, (a odruchowo odeszłaś marszem w pośpiechu), to jesteś zła", "nie zamknęłaś drzwi od domu, wiesz, co będzie, jak współlokatorki się dowiedzą, gdy przyjdą i nikogo nie zastaną? będą na Ciebie złe". Co robić? Ucinać myśli i na oślep w ciemno nie wracać się, by sprawdzić. I nie wysyłać smsów, kiedy wrócą, by uspokoić sumienie, że w razie czego sprawdzą szybko, i małe prawdopodobieństwo, że ktoś się wkradnie, mimo, że tak bardzo się chce to zrobić! Chciałam iść do komunii. Wahałam się kilka razy, czy może nie lepiej byłoby pójść do spowiedzi... Trzeba się oczyścić raz na jakiś czas, a już dawno nie byłam... Wszystko brzmi bardzo ładnie, tylko pytanie, czy ja nie chcę tam iść, żeby... odczuć ulgę! A łapię się na tym, więc nie idę. Tylko kolejne pytanie: czy aby to nie jest mechanizm obronny, że racjonalizuję to sobie, żeby czuć się czystą mimo wszystko? Skoro jestem perfekcjonistką... Nie wiadomo. I takie oto dylematy w trakcie Mszy. Iść do spowiedzi, czy nie? Za długa kolejka... nie zdążę. Jak się zmniejszy, to pójdę, tak na wszelki wypadek. A jak nie, to do komunii. (?!). Poszłam do komunii, choć idąc nawet nie miałam pewności, czy powinnam. Gdy już wracałam, ogarnęła mnie radość :) To była szczera radość, której się nie spodziewałam nawet (przecież dopiero co męczyły mnie wątpliwości...). Wiedziałam wtedy, że Pan Bóg mnie nie potępia, a odnawia moją radość z dnia poprzedniego. Znowu mnie otula swoją Miłością <3
No i znowu zdarzyło mi się wybuchnąć płaczem pod koniec dnia (wiele stresów związanych z pracą, dentystą, ale także PMS- choć nie chciałabym wszystkiego na to zrzucać). I nie potrafiłam sobie poradzić z przykrością. Przygniotła mnie i przestałam wierzyć, że mogę być kochana. Boję się opuszczenia. Przeżywam depresję ewentualnego rozstania, kiedy związek dopiero rozkwita (?!).
I cóż widzę?
Takie to buty :)
Chwała Panu za to, jak trwa blisko mnie, choć ja nie umiem Go zawsze dostrzegać...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz