poniedziałek, 25 maja 2015

Perfekcjonizm

W ciągu dnia rozmawiałam z przyjaciółką przez telefon na temat moich trudności. Doszłyśmy do wniosku, że to wszystko przez perfekcjonizm (który prowadzi de facto do pychy). Wieczorem zajrzałam do książki "Radość życia", żeby ułożyć wstępny plan warsztatów na staż. Otwieram pewną stronę, a tam... "Zdobądź się na odwagę i bądź przeciętny. Sposoby na przezwyciężenie perfekcjonizmu. Rozdział 14" <3

Chwała Jemu za to <3

niedziela, 24 maja 2015

Wigilia Zesłania Ducha Świętego

Byłam smutna. Pełna obaw i lęku o to, czy ja aby na pewno nadaję się na czyjąkolwiek dziewczynę. Kobietę. Żonę. Przecież wciąż jeszcze nawiedzają mnie lęki przed tym, że zostanę opuszczona, że będę niechciana, że nie jestem wystarczająco dobra i przez to przeżywam w sobie tak ogromną przykrość, że moje dawne rany się otwierają na nowo, odciskając piętno na moim nowym życiu. Życiu, w którym zaczyna brakować Pana Jezusa, jako mojego Pana i Zbawiciela. Kiedy to się stało? Jak temu zapobiec? Nie wiem, nie panuję nad tym, choć kiedy wszystkie emocje i złe wspomnienia o przykrych słowach na mój temat mijają, wtedy wiem, jak bardzo irracjonalne są moje myśli i odczucia. Co takiego jest w tym najgorsze? Chyba bezradność - niemoc porzucenia chęci popadnięcia w totalną i ostateczną rozpacz. Nie chcę wtedy widzieć nikogo, ani niczego. Okrywa mnie ciężka i całkowita ciemność. Każda próba ratowania siebie, oraz mojego związku w tej chwili czarnej dziury, jedynie pogrąża mnie w rozpaczy jeszcze bardziej. Nie wiem, co robić. Czegokolwiek próbuję - nic się nie udaje. Zresztą nie dziwne, gdy mam depresyjne myśli, trudne w przeżywaniu emocje, i tracę nadzieję. Gdzie jest Pan Bóg? Tracę Go z oczu. Nie umiem oddać tych zranień i rozpaczy. Najchętniej bym potępiła całą swoją osobę. Odczuwam ogromne poczucie winy za wszystko, a każda kolejna łza wywołuje następne pretensje do siebie. Jak sobie przebaczyć? Kiedy człowiek myśli, że to chyba koniec świata, a wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek go skrzywdzili- mieli rację?

Weszłam do kościoła na czuwanie. Było źle. Nie sądziłam, że Pan Bóg może cokolwiek uczynić. Jak to możliwe, że te kilka godzin próbowałam sama się pocieszyć łącznie z otoczeniem, a jednak nic się nie wydarzyło. Przecież przepłakałam połowę spektaklu w teatrze. Ja nie umiałam przeskoczyć swojego zamkniętego schematu myślenia, który mnie pogrążał w smutku... i lękach. Stałam sobie na końcu kościoła. Ksiądz powiedział, że będziemy się modlili o dar radości. Pomyślałam, no fajnie. Może przynajmniej odrobinę lepiej się poczuję, byłoby cudownie. Ale w sumie, to niby jak. Weszłam tu przed chwilą z ulicy, a z moim nastrojem nie mogę sobie poradzić od kilku godzin... Modlimy się. Kolejne osoby zaczynają się śmiać pod wpływem Ducha Świętego. Pomyślałam, że też bym tak chciała, ale to przy obecnym stanie jest niemożliwe. Nie było mi zupełnie do śmiechu. A nawet, gdybym chciała, to nic mnie nie śmieszyło. Powoli otwierałam się jednak w swoim umyśle na ten dar, przyjmując go, gdyby był dla mnie akurat przygotowany w specjalny sposób tego wieczoru. Pomyślałam: "Okej". Czekałam, było mi znacznie lżej, choć wcale nie do śmiechu. Po prostu zniknął ciężar, który w sobie przez tyle godzin nosiłam. Popatrzyłam po ludziach wokół, a moje usta powoli zaczynały się spinać. I choć wciąż jeszcze się nie cieszyłam, wiedziałam, że Duch Święty przychodzi i całym swoim sercem byłam Mu za to wdzięczna. Wciąż jeszcze przeżywałam swoje zranienia, one tak w sekundę nie mogły przecież się zagoić. Moje usta ułożyły się w bardzo szeroki uśmiech :) Cieszyłam się już, z tego, że On działa, że się mną opiekuje, w tym najgorszym dla mnie czasie, i że przecież jest, a ja tak łatwo tracę Go z oczu (jak za moment było w jednej z pieśni...). No i zaczęłam się śmiać. Duch Święty przyszedł ze swoją radością :) Zastanowiłam się wtedy, czy czuję jeszcze swoje rany, ale nie. On wszystko znieczulił, zabrał, odciążył mnie, jakby ktoś podał mi leki przeciwbólowe, rozweselające i zmieniające perspektywę myślenia. Dał mi także poczucie bezpieczeństwa, lęki minęły. Przestałam się bać, choć jeszcze myślałam sobie, czy przypadkiem mój ukochany nie zechce mnie jednak opuścić, bo mam w sobie tak wiele wad, a z nadmiarem przykrości robię się męcząca do tego stopnia, że sama siebie nie znoszę i nie akceptuję. Obawiałam się tego, że Pan Bóg w sumie mógłby mi go zabrać, i powołać do duchowieństwa. Jednak był już we mnie większy Pokój :) Później modliliśmy się o dar Mądrości i trzeba było powiedzieć osobie po prawej i po lewej jakieś Słowo od Pana Boga. Najchętniej bym uciekła stamtąd, bo akurat obok mnie stały panie, których nie znałam. Co ja im miałam niby powiedzieć? Zostałam jednak. Nie było tak strasznie, jak mi się to jawiło w głowie. Pani po prawej powiedziała mi, że nie wie, czy to dobrze, czy źle, ale że będę błogosławiona, tzn. że będę miała dzidziusia :) Ucieszyłam się bardzo, bo przecież cała wizja samotności i rozstania z moim ukochanym przerażała mnie mocno. Tak, jakby Pan Bóg chciał powiedzieć: "Nie martw się. Nie tylko nie będziesz samotna, ale także doczekasz się upragnionego dziecka" :) To już trzeci znak od Pana Boga dotyczący mojego macierzyństwa. Bardzo mnie to raduje :) Kilka sekund po tym, jak skończyłam rozmawiać z tą kobietą, ksiądz powiedział, że wraz z darem Mądrości przychodzi dar Prorokowania <3 Wtedy obie zaczęłyśmy się śmiać do siebie :) 

Jest mi ciężko i wcale nie chcę, żeby Pan Bóg zabierał mi to wszystko. Zamroził te przykrości i popadanie z rozpacz na długi czas w moim życiu, stałam się optymistką pełną entuzjazmu, ale widać trzeba odkopać stare, przykurzone sprawy i się z nimi ponownie rozprawić. Przecież jeśli mam być dobrą żoną, to już teraz jest na to czas, żebym uczyła się JAK TO ZROBIĆ. I choć jest mi ciężko, mówię Mu wciąż- tak mnie skrusz, tak mnie złam. Jest we mnie wiele wad, które trzeba zniszczyć... Nie sądziłam, że aż tyle. Pan Bóg daje mi także dobre pragnienia. Odczuwałam je na wigilii, oraz dzień później, pomimo ciemności. Mam pragnienie czystości, dobra, reagowania w wolności, radości serca... 

Moja kolejna z miliona wad, które ostatnio odkryłam, to skrupulantyzm, mający swoje źródło w wysokim poczuciu winy. Brak poczucia godności, czystości, co ma wpływ także na obraz własnej osoby. Chęć obwiniania siebie, potępiania. A co się dzieje w myślach? Zjawiają się, niepokojące, przypominające zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Czyli: "jeśli wyrzuciłaś tą gumę obok śmietnika i już nie podniosłaś, (a odruchowo odeszłaś marszem w pośpiechu), to jesteś zła", "nie zamknęłaś drzwi od domu, wiesz, co będzie, jak współlokatorki się dowiedzą, gdy przyjdą i nikogo nie zastaną? będą na Ciebie złe". Co robić? Ucinać myśli i na oślep w ciemno nie wracać się, by sprawdzić. I nie wysyłać smsów, kiedy wrócą, by uspokoić sumienie, że w razie czego sprawdzą szybko, i małe prawdopodobieństwo, że ktoś się wkradnie, mimo, że tak bardzo się chce to zrobić! Chciałam iść do komunii. Wahałam się kilka razy, czy może nie lepiej byłoby pójść do spowiedzi... Trzeba się oczyścić raz na jakiś czas, a już dawno nie byłam... Wszystko brzmi bardzo ładnie, tylko pytanie, czy ja nie chcę tam iść, żeby... odczuć ulgę! A łapię się na tym, więc nie idę. Tylko kolejne pytanie: czy aby to nie jest mechanizm obronny, że racjonalizuję to sobie, żeby czuć się czystą mimo wszystko? Skoro jestem perfekcjonistką... Nie wiadomo. I takie oto dylematy w trakcie Mszy. Iść do spowiedzi, czy nie? Za długa kolejka... nie zdążę. Jak się zmniejszy, to pójdę, tak na wszelki wypadek. A jak nie, to do komunii. (?!). Poszłam do komunii, choć idąc nawet nie miałam pewności, czy powinnam. Gdy już wracałam, ogarnęła mnie radość :) To była szczera radość, której się nie spodziewałam nawet (przecież dopiero co męczyły mnie wątpliwości...). Wiedziałam wtedy, że Pan Bóg mnie nie potępia, a odnawia moją radość z dnia poprzedniego. Znowu mnie otula swoją Miłością <3 

No i znowu zdarzyło mi się wybuchnąć płaczem pod koniec dnia (wiele stresów związanych z pracą, dentystą, ale także PMS- choć nie chciałabym wszystkiego na to zrzucać). I nie potrafiłam sobie poradzić z przykrością. Przygniotła mnie i przestałam wierzyć, że mogę być kochana. Boję się opuszczenia. Przeżywam depresję ewentualnego rozstania, kiedy związek dopiero rozkwita (?!). 

I cóż widzę? 






Takie to buty :)
Chwała Panu za to, jak trwa blisko mnie, choć ja nie umiem Go zawsze dostrzegać... 

piątek, 10 kwietnia 2015

Jedna myśl


11 KWIETNIA


Bądź mocno przekonana, że im bardziej wzmagają się ataki wroga, tym bliżej duszy jest Pan Bóg. Zastanawiaj się nad tymi słowami i pozwól, aby dogłębnie przeniknęła cię ta wielka i pocieszająca prawda (Epist. III, s. 414).


A to ciekawe. Zastanowiłam się nad tymi słowami, jest w nich głębszy sens, gdy tak przemyślę miniony dzień. Najpierw problem ze wstaniem, później bolesne pobranie krwi, prawie stres, że nie zdążę od lekarza do pracy, spóźnienie o godzinę, krwotok z nosa, palące słońce z lodowatym wiatrem, zasypianie na ławce na spacerze, smutna prawda o przepłaceniu za bilety, możliwość dłuższego pobytu w ośrodku, płaczące, biedne maluchy w recepcji, brak zupy dla mnie, aż po próby manipulacji złego moją zazdrością psa ogrodnika o innych mężczyzn, a także złość, smutek i rezygnacja, że mój Ukochany jest chory, być może się ze mną za kilka dni nie spotka i czeka nas trzytygodniowa rozłąka, oraz że jest tak daleko ode mnie. Niemiłość do niego w oschłych słowach i tonie.

Pan blisko jest! :) 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Fifty shades

Chciałabym opisać, jak pięknie i mocno Pan do mnie przemówił podczas ostatnich 12 godzin. Dzisiaj jest Poniedziałek Wielkanocny. 

Miałam wątpliwości wczoraj co do czystości okazywanej sobie nawzajem czułości z moim ukochanym. Przecież to tak łatwo się zgubić, granica nie jest sztywna, a płynna. Przeczytałam kilka artykułów w internecie, które mi rozjaśniły nieco w głowie, ale poprosiłam Boga o znak, cokolwiek. Przed snem rozważałam tekst z podręcznika Seminarium Odnowy Wiary w Duchu Świętym. Jestem opóźniona względem reszty ludzi i muszę nadrobić nieco, ale chyba też nie bez powodu wczoraj trafiło mi się akurat TO rozważanie... 

I was, umarłych na skutek występków i nieobrzezania waszego /grzesznego/ ciała, razem z Nim przywrócił do życia. Darował nam wszystkie występki, skreślił zapis dłużny obciążający nas nakazami. To właśnie, co było naszym przeciwnikiem, usunął z drogi, przygwoździwszy do krzyża. (Kol 2, 13-14).

Później dostałam swój znak, o który prosiłam. Miałam sen. Był to jeden z tych snów, po których mam pewność, że coś oznaczał. 

Weszłam do przyciemnionego pokoju. Na ziemi leżała książka 50 twarzy Greya. Miała czarną okładkę i jasne napisy. Pomyślałam, że musiała wypaść z półki. Chciałam ją przeczytać. Myślałam sobie, że przecież może nie jest wcale taka zła, że przeczytam i sama ocenię, że nie ma w tym nic złego. Przypomniały mi się wtedy także sceny z teledysku, a nie wszystkie były czemukolwiek winne... A wygląd dziewczyny? Także niewinny... Zamierzałam ją przeczytać później, ale zajrzałam do środka. Odłożyłam na półkę, na jej miejsce. Kiedy następnym razem wróciłam do pokoju, książka wypadła z półki na moich oczach, chociaż nie miała prawa wypaść. Wtedy wiedziałam już, że to pokusa złego i że tak jawnie działa na moich oczach... 


Wystraszyłam się nieco i zaczęłam modlić. W pokoju był Bartek lub Weronika, albo nawet oboje. Modliłam się na głos do Jezusa. Mówiłam, żeby nas chronił, że jest naszą tarczą, że umarł na krzyżu za nasze grzechy, że właśnie zwyciężył i zmartwychwstał, pokonał grzech. Wiedziałam, że muszę później iść do księdza. Byłam w pomieszczeniu obok i coś robiłam... W pewnym momencie dzwoni do mnie Bartek i mówi, żebym przyszła do nich, bo dzieją się paranormalne rzeczy. Wchodzę do pokoju, a tam miga światło. Zaczęłam się znowu modlić do Jezusa, wiedziałam, że On ma moc nad tym złem. Mówiłam, żeby nas chronił i panował w tym miejscu. Miganie się skończyło. Co za moc modlitwy! Wtedy bez żadnych ceregieli pobiegłam szukać księdza Pawła. Znalazłam go, on nie był zbytnio zainteresowany sprawą, nie miał czasu- tylko 13 minut. Było już bardzo późno, ciemno. Obok krąg harcerzy śpiewał na dobranoc piosenkę. Ksiądz był bierny i nie mógł zrobić nic. Zastanawiałam się, czy aby się nie wystraszył tego, że nasz pokój jest chwilowo nawiedzony... Wróciłam do pokoju. Książka leżała na obrotowym krześle Weroniki, wsuniętym pod biurko. Spytałam, czy ją czytała, czy ją tam położyła. Odpowiedziała, że nie. Wtedy wzięłam książkę i powiedziałam, że musimy ją wyrzucić, choć zaraz zmieniłam zdanie - spalić, bo inaczej ktoś inny może ją zacząć czytać. Wtedy niewidzialna siła zaczęła mi zdejmować spódnicę. Weronika wszystko widziała. Siła nie była powalająca, a moja modlitwa od razu wszystko uspokoiła. W Imię Jezusa Chrystusa zaczęłam wyrzucać złe duchy z tego miejsca. Wtedy się obudziłam. Co jest jeszcze ciekawe? Że pomiędzy kolejnymi scenami budziły mnie smsy od znajomych, a ja zasypiałam dalej, czując, że muszę dowiedzieć się, co stanie się dalej. Sen był kontynuowany. To niesamowite, że tak realistycznie Pan do mnie przemówił, tak żywo i konkretnie, dobierając przy tym bardzo konkretne narzędzie metaforyczne, jakim była akurat TA książka... 

Dzisiaj dla świętego spokoju mam zamiar iść do spowiedzi. Ale cóż jeszcze Pan Bóg za moment mi powiedział poprzez Słowa Ojca Pio na każdy dzień?

6 kwietnia
Nie wysilaj się, by zwyciężyć swoje pokusy, ponieważ ten wysiłek umocniłby je [tylko]; gardź nimi i nawet się nad nimi nie zatrzymuj! Wyobrażaj sobie ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa w twoich objęciach i na twojej piersi, a całując wiele razy ranę Jego boku, mów: Oto moja nadzieja, oto żywe źródło mojej szczęśliwości! O mój Jezu! Będę Cię mocno trzymać i nie puszczę tak długo, dopóki nie postawisz mnie w bezpiecznym miejscu (Epist. III, s. 570).

Tak pięknie ujęte! Można nadchodzącą pokusę zamienić w piękno trzymania Jezusa w swoich objęciach, krótkie wezwanie Go, i triumf nad każdą pokusą, tak jak w moim śnie... <3

Czy to wszystko nie składa się pięknie z czasem Zmartwychwstania? Czy te pokusy i upadek nie wystarczyły Bogu do tego, by mogła się objawić Jego Chwała i Moc? :) 

Dzięki Mu za to wszystko +

niedziela, 16 listopada 2014

Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty, Panie, jesteś ze mną...

Dawno tutaj nie pisałam. Chcę opisać moje ostatnie trudności, których dość mocno doświadczam.
Tuż przed listopadowym wyjazdem w góry pojawiały się pierwsze oznaki braku mojego zaufania do Boga. Nie mogłam znaleźć z tatą trekkingów? Panika. Za moment Bóg mnie uspokajał, kiedy poddawałam się bezsilna, błądząc gdzieś na krawędzi rozpaczy. Kilkanaście minut po mojej kapitulacji napisała do mnie mama, która wyjechała na ok. 2 miesiące do Niemiec akurat o tym, że ma dla mnie buty, żebym włączyła Skype. 
"Jakie znowu buty? Moja mama wybiera zazwyczaj niewygodne, za małe lub za duże, lub po prostu takie, które mi się nie podobają przecież... No dobrze, ale będę się śmiać, jeśli Pan Bóg sobie ze mnie zażartuje i okaże się, że to trekkingi. Włączyłam Skype. Trekkingi. Mój rozmiar. Używane, dostała od sąsiadów. Całkiem porządne. Co lepsze? Zdąży mi je przekazać przed wyjazdem w góry... 

Góry.
Nie potrafię opisać mojego zachwytu nad każdym kawałeczkiem zieleni, brązowego drewna, błota, żółtych traw, krystalicznych strumieni, błękitnego nieba... a nawet zaciekawienia amarantowymi owocami- małymi kulkami, które znajdowały się w kupach kozic. Tak strzelałam, ale Wujek Google potwierdza i mówi, że to jest Jarząb Pospolity :)
Nie potrafię opisać majestatu i potęgi gór, które wprawiały mnie w nastrój jak najbardziej wzniosły i uroczysty. Jestem jak najbardziej nieidealna w tym swoim słabym pisaniu o uczuciach, które budzą się w człowieku, gdy poczuje się maleńki, jak nigdy przedtem, doświadczając zarazem wspaniałej wielkości dzieł Stwórcy. Marne są moje próby przekazania komukolwiek, jak bardzo zakochałam się w górach.

Tęsknię za górami. Chciałabym się tam przeprowadzić. A jeśli mi się nigdy nie uda, to przynajmniej oblegać wszystkie możliwe szlaki, kiedy tylko nadarzy się po temu okazja. I po prostu umrzeć w górach. Jeśli kiedyś będę miała umrzeć, chciałabym właśnie tam.

Jestem ogromnie wdzięczna Bogu, za cały wyjazd, któremu pobłogosławił wspaniałymi ludźmi, piękną pogodą i urokliwymi miejscami, w które nas wszystkich popchnął :)

Jestem także wdzięczna za trudy, których doświadczyłam. Nie wiedziałam, co się ze mną właściwie dzieje. Nie rozumiałam, dlaczego jest we mnie tyle złości. Czemu tak łatwo się denerwuję. Czemu nie akceptuję tego. I dlaczego po raz kolejny w życiu, po tak długim okresie szczęśliwego życia, poukładanego, znowu nie wiem, kim jestem. 

Szłam ścieżynką i czułam złość do współtowarzyszy, którzy śpiewali wesołe piosenki. O Panu Bogu. Gdyby tylko spróbowali mnie zmusić do śpiewania... zachęcić... miałam ochotę ich pobić. Ja. Mistrzyni opanowania i spokoju. 

Nie rozumiałam, skąd we mnie się wzięło tyle lęku i pesymizmu. Gdzieś wokół mojej duchowej osłony popękały uszczelki i szatan musiał znaleźć szczelinę, przez którą czmychnął do środka. Do mojej strefy bezpieczeństwa. Swoją decyzją, rozsądkiem nadal ufałam Bogu. Różnica była taka, że wciąż i wciąż byłam zastraszana. Wciąż i wciąż próbowałam kontrolować rzeczywistość wokół mnie. Czasami także innych ludzi w grupie- ponieważ jeden za wszystkich, wszyscy za jednego- do pewnego stopnia każdy był uzależniony od każdego i odpowiadał za bezpieczeństwo innych...

CDN

niedziela, 21 września 2014

Niewiasta i smok

Wczoraj rano było mi bardzo ciężko... Napisałam intencję z prośbą o wsparcie modlitewne. Po kilku godzinach wszystko nieco się uspokoiło i skomentowałam intencje w taki oto sposób:
"Wiecie, co? Nie zgadniecie.
To była walka duchowa. Zły nieźle musiał się na mnie wściec... Wczoraj wieczorem 1) po Wieczorze Chwały, 2) w Mc opowiadałam entuzjastycznie, zachwycona o Medjugorie, żebyśmy tam pojechali wielką ekipą, 3) potem dodałam post o Medju na swojej tablicy, 4) wysłałam koledze linki, żeby mógł sobie pobrać ten film o Medju "Ostatnie wezwanie", 5) rano wysłałam go przyjaciółce. Na bank się wściekł. Wszystko się uspokoiło po paru godzinach, olśniło mnie, że to o to mogło chodzić, a Pan Bóg się zgodził na te trudności, być może dlatego, że wiedział, że teraz już wiem, jak ważna jest ta cała sprawa z Maryją! I, że teraz już będę działać bardziej świadomie :) Nadeszła stabilizacja, spojrzałam na zegarek, kilka minut wcześniej wybiła 15:00. Godzina Miłosierdzia <3 
Jest w porządku, teraz jeszcze miałam wspaniały radosny wieczór z przyjaciółką :) Także tyle ode mnie, bardzo dziękuję Wam za wszystko, bo Pan Bóg dawał mi coraz więcej sił, a teraz jestem szczęśliwa. Generalnie jestem stabilna emocjonalnie i zrównoważona psychicznie i nie miewam takich huśtawek :) Stąd moje zaniepokojenie."

I wydawałoby się, że wnioski są już wyciągnięte, sprawa czasowo zamknięta.

Ale miałam pewien sen, który jestem pewna, że nie był przypadkowy (czasami po prostu mam taką pewność zwłaszcza, że pytałam pewną charyzmatyczkę, organizatora Przystani z Jezusem o pewien sen- powiedziała, żebym zapisywała sny i Bóg będzie do mnie przez nie mówił):

Graliśmy na Wieczór Chwały, była próba...wszyscy ćwiczyli, w jakimś korytarzu. I było wszystko w porządku, wręcz cudownie, ładnie, potem pociąg/tramwaj ruszył i jechaliśmy rozkładać ulotki o wieczorze na różnych stacjach. Potem usłyszałam radiowy głos, jak mężczyzna komentuje, że chłopcy biją innego chłopca... I wyszłam za róg, a tam trzech chłopaków naparzało takiego małego, który był biedny skulony na ziemi, jakby z połamanymi nogami... jak niepełnosprawny. Wybiegłam im naprzeciw krzyknęłam, żeby go zostawili, na początku się przestraszyli, ale nie odpuścili tak łatwo... Później byłam już tylko ja i oni bez tego biednego chłopaka, warknęłam na nich, tak jak jakiś lew...I w tym momencie ja i taki ich główny buntownik- wyciągnęliśmy do siebie ręce- ja jedną w górę o Ducha Świętego, a drugą tak jakby w stronę tego chłopaka, modląc się za niego, wręcz miałam w głowie przekonanie, że błogosławiąc go. On ciskał we mnie przekleństwami i pamiętam, że bardzo bolał mnie kręgosłup w jednym miejscu i myślałam, że on mi go złamie... Pomyślałam: "Jeśli oddam się w pełni Bogu, jeśli wszystko, co we mnie, każda sfera, będzie należała do Niego- to nie będzie takiej, którą tamten będzie mógł zaatakować i wygrać" (kiedyś chyba na rekolekcjach na Hali Gołasia usłyszałam, że jeśli wszystkie nasze sfery będą należały do Niego, to w Imię Jezusa Chrystusa będziemy mogli wyrzucać złe duchy) i wtedy zaufałam na maksa...Ból kręgosłupa minął, zwyciężyłam. Ci chłopcy nagle się przestraszyli i zaczęli uciekać, usłyszeli jakiś ryk... I wtedy do mnie dołączyli "nasi" ludzie, mówiąc, że musimy szybko się schować w takim pomieszczeniu (a w ogóle to był zamek, taki kamienny) i schowaliśmy się, ale oni mieli wątpliwości, czy smok (ogromny i czerwony, taki jak z Hobbita) nas nie wyczuje, bo jedne drzwi się nie zamykały. I schowaliśmy się... Smok przez okno wsadził swój język (taki z rozdwojoną końcówką, który wysuwają węże, gdy chcą wyczuć wroga) i wyczuł nas... wtedy ja szybko przeszłam przez jedne drzwi, żeby mnie nie dosięgnął. A potem znowu wróciłam do pomieszczenia pierwotnego- smok zawył z wściekłości...a mi już tak szybko serce biło, że się obudziłam...

Co mnie najbardziej uderza? 

Psalm 71
1 W Tobie, Panie, moja ucieczka, 
niech nie doznam wstydu na wieki; 
2 wyrwij mnie i wyzwól w Twej sprawiedliwości, 
nakłoń ku mnie swe ucho i ocal mnie! 
3 Bądź mi skałą schronienia 
i zamkiem warownym, aby mnie ocalić, 
boś Ty opoką moją i twierdzą. 
4 Boże mój, wyrwij mnie z rąk niegodziwca, 
od pięści złoczyńcy i ciemiężyciela. 

Rozdział 18, Księga Przysłów :
10 Potężną twierdzą jest imię Pana, 
tam prawy się schroni. 

12 rozdział Apokalipsy:
3 I inny znak się ukazał na niebie: 
Oto wielki Smok barwy ognia (...)

11 A oni zwyciężyli dzięki krwi Baranka 
i dzięki słowu swojego świadectwa 
i nie umiłowali dusz swych - aż do śmierci. 
12 Dlatego radujcie się, niebiosa i ich mieszkańcy! 
Biada ziemi i biada morzu - 
bo zstąpił do was diabeł, 
pałając wielkim gniewem, 
świadom, że mało ma czasu.
13 A kiedy ujrzał Smok, że został strącony na ziemię, 
począł ścigać Niewiastę, która porodziła Mężczyznę. (...)

16 Lecz ziemia przyszła z pomocą Niewieście 
i otworzyła ziemia swą gardziel, 
i pochłonęła rzekę, którą Smok ze swej gardzieli wypuścił. 
17 I rozgniewał się Smok na Niewiastę, 
i odszedł rozpocząć walkę z resztą jej potomstwa, 
z tymi, co strzegą przykazań Boga 
i mają świadectwo Jezusa. 
18 I stanął na piasku [nad brzegiem] morza.

Jakoś tak wszystko układa mi się w logiczną całość. I jeśli Bóg naprawdę tego chce, i będzie temu błogosławił, to ja wstępnie już dzisiaj, planuję wyprawę (pewnie autostopem) do Chorwacji w następne wakacje, ale najważniejszym celem jest... Medjugorie <3 Oczywiście Was wszystkich zapraszam! Jeśli Szustak może sobie pojechać ze wspólnotą na Marsylię na stopa, to i my możemy :)


Skoro się wścieka ten smoku, to chyba gra jest warta świeczki...

CHWAŁA PANU! <3 :)

czwartek, 21 sierpnia 2014

Przystań z Jezusem

Witajcie.
Chcę się podzielić świadectwem z wyjazdu do Kołobrzegu na rekolekcje ewangelizacyjne Przystań z Jezusem podczas trwania festiwalu Sunrise.

Przez pierwsze trzy dni, po każdym wyjściu na plażę, czy do sklepu, dopadały mnie depresyjne myśli, nastrój, poczucie braku nadziei... Nie wiedziałam skąd to się bierze. Przecież wokół świeciło słońce, wiał miły wiatr, mewy uroczo śpiewały... Raz nawet, gdy przechodziliśmy przez wiadukt, wyobraziłam sobie siebie, jak wyskakuję z niego przez barierkę. Do tego stopnia nie podobały mi się wyjścia poza teren szkoły, że przestałam chcieć wychodzić gdziekolwiek. Trzeciego dnia siostry zakonne z Teksasu na konferencji opowiadały o ataku terrorystycznym w Bombaju. Podczas tego zdarzenia w jednym z hoteli zabito wiele osób. Ludzie bali się tam nawet wchodzić. Wtedy wezwano duchowną ekipę wsparcia, w której była jedna z tych sióstr. Powiedziała, że nie wiedzieli nawet, jak mają się modlić i wtedy bardzo przydała im się modlitwa językami, która zresztą miała dla nich działanie oczyszczające (dla ich duszy), m.in. dlatego że na pewno ta modlitwa pochodziła od Ducha Świętego, i była zgodna z wolą Boga (bo nasze modlitwy nie zawsze są). Dlaczego o tym powiedziała? Chciała nam opowiedzieć, że są pewne miejsca, w których odczuwa się obecność złych duchów. Nawiązywała do miejsca festiwalu Sunrise. Tego dnia każdy z nas miał za zadanie udać się na to miejsce i obmywać w modlitwie wszystko w Przenajświętszej Krwi Chrystusa. Wtedy zrozumiałam swoje nagłe huśtawki nastroju. Kiedy cały czas przebywasz w jednym budynku z Panem Jezusem, a wokół Ciebie chodzą wspaniali, charyzmatyczni ludzie w stanie łaski uświęcającej, czujesz się bezpiecznie, nie doświadczasz prawie ataków. Gdy opuszczasz to miejsce, atmosfera się zmienia.

Tego wieczoru po osobistej Adoracji przed Najświętszym Sakramentem rozmawiałam z koleżanką. Widziałyśmy kilka osób śpiących przy Panu Jezusie (ponoć już nie pierwszą noc) i bardzo nas to fascynowało. Też tak chciałyśmy! I marzyłyśmy na głos o tym.
- Ale super byłoby tam spać...
- No! A jakie piękne sny pewnie by się miało!

Tej nocy śniło mi się ogromne tornado. Wraz z innymi uczestnikami Przystani z Jezusem przebywaliśmy w budynku, ale mimo tego, wiatr podrywał nas od ziemi. Baliśmy się. Było ciemno i bardzo pochmurno (chyba nawet szalała burza). Postanowiliśmy przemieścić się do drugiego budynku (wyglądał jak nasza szkoła, w której spaliśmy na rekolekcjach), gdzie był schron i miało być bezpiecznie. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, trzymaliśmy się wszyscy za ręce i przemieszczaliśmy się takim łańcuchem, gęsiego, tańcząc i śpiewając, wielbiąc Boga. Tornado szalało gdzieś obok, ale nic nie było w stanie nam zrobić. Niebo zrobiło się różowe. Wiedzieliśmy, że w tym budynku jest Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Obudziłam się, było lekko po 2:00 w nocy, jakieś 1,5h po zaśnięciu (a nie spaliśmy tam zbyt długo, więc moje przebudzenie wynikało z silnych emocji- radości i szczęścia). Byłam taka podekscytowana i szczęśliwa! Pan Bóg pokazał mi, że jeśli między nami, ludźmi, będzie jedność (trzymanie za ręce), nic nam się nie stanie :) Opisałam ten sen w smsach koleżance, która za moment o dziwo do mnie sama napisała i poszłam spać. Kolejny sen był równie piękny. Stałam na wale, takim, jaki jest nad Narwią, patrzyłam przed siebie w dół. Przede mną rosły drzewa i krzewy, ale w życiu nie widziałam takiej pięknej przyrody. Od razu chciałam robić zdjęcia! A niebo? Takiego też nie widziałam. Gdybym widziała takie na zdjęciach, uznałabym, że ktoś, kto je przerobił jest mistrzem Photoshopa. Wokół roślin hasały zwierzaki, piękne jelenie i... ptaki kiwi! W życiu nie widziałam kiwi, ale tam właśnie były :) Chyba przyśnił mi się raj... A przynajmniej tak się czułam, jakbym w nim była :)

Co jeszcze szczególnego wydarzyło się na tym wyjeździe? Postaram się w skrócie:

1) Mój dar języków się niesamowicie rozwinął (pewnie dlatego, że później posługiwałam nim pod sceną Sunrise'u i innym) i już nie mam wątpliwości, że nim posługuję :)

2) Mój kręgosłup został częściowo uzdrowiony! Modliliśmy się pod okiem tych sióstr, które mają dar uzdrawiania, po kolei nad różnymi częściami ciała i wiele osób było uzdrawianych :) Nie wierzyłam w to, że może to mieć miejsce, nigdy o to nie prosiłam i nawet bałam się prosić, bo czemu niby Bóg miałby chcieć uzdrowić mi kręgosłup? Są przecież ważniejsze rzeczy i nie jest mi to potrzebne do zbawienia, innym pewnie też nie. I stanęłam do modlitwy o uzdrowienie kręgosłupa (po raz pierwszy), z tymi myślami (po raz setny) w mojej głowie. Przypomniały mi się słowa: "... Twoja wiara Cię uzdrowiła". Nie chciałam nie dowierzać, że Bóg ma taką moc, więc odrzuciłam wszelkie wątpliwości i uwierzyłam. Po skręceniu ciała w prawo i lewo, jak zalecały siostry, moje mięśnie się bardzo spięły, były spięte przez jakieś 2 godziny. Czułam, jakby ktoś założył mi gorset ortopedyczny, który kiedyś nosiłam przez pół roku, bo utrzymanie prosto moich pleców odbywało się bez żadnego wysiłku. Jakby teraz Pan trzymał w ryzach moje plecy. Chodziłam i z każdym krokiem dziwiłam się, dotykałam ciągle pleców ręką, żeby sprawdzić. Jest znaczna poprawa, w moim odczuciu. Kiedy powiedziałam na głos koleżance, że nie wierzę w to (ale już z uśmiechem), wtedy mój wzrok padł na plakat, który był zawieszony nad nami. Na plakacie widniał napis: "Pan będzie czynił cuda pośród Was". Okej. Nie mam więcej pytań.

3) W tym punkcie może zawierać się odpowiedź, dlaczego Bóg chciałby uzdrowić mój kręgosłup :) Jeśli ktoś zna mnie bliżej, wie, że taniec to moja pięta Achillesowa. Za każdym razem stresuję się, gdy mam tańczyć, w podstawówce miałam lęki, do tego stopnia, że podczas balu szóstoklasistów zamiast wejść do sali, gdzie była impreza, chodziłam dookoła szkoły z osobami, które alienowały się w naszej klasie i nie były lubiane. Bałam się nawet wejść tam, gdzie byli wszyscy. Nigdy nie uważałam, że umiem tańczyć, ale walczyłam z tym już w gimnazjum (kurs tańca), na studiach (kurs tańca, wf jako zajęcia taneczne), nie poddawałam się. Ale i tak nie uważałam, żebym kiedykolwiek zatańczyła coś jakoś specjalnie ładnie, czy chociaż nawet dobrze... nigdy nie czułam się zbyt dobrze, tańcząc. Przy zapisach na Przystań można było wybrać warsztaty. Zapisałam się na warsztaty taneczne :) To było najlepsze, co tylko mogłam zrobić. Po pierwszych zajęciach wyrzucałam sobie ten skok na głęboką wodę, bo nie nadążałam (nie uczyliśmy się kroków, tylko od razu trzeba wstrzelić się w dziki brazylijski taniec i rytm, patrząc), a jestem perfekcjonistką... "W co ja się wkopałam? Nie mogłam bezpiecznie zapisać się na muzyczne? Przecież w tym jestem dobra...". I nareszcie nadszedł ten dzień, kiedy mieliśmy tańczyć publicznie. Co prawda nie miałam tyle odwagi (ani umiejętności), by wejść na scenę, jak nasza Karolina, ale byłam w małej grupie osób pod sceną, które tańczyły. Nie wiem, jak to się stało, ale podczas pierwszego takiego "występu" na chwałę Pana, tańczyło mi się najlepiej jak dotąd! Jakbym wszystko umiała... To było podejrzane. Później była posługa i ewangelizacja na ulicy. Wróciłam wycieńczona, aż Karol się nade mną pomodlił, bo prawie płakałam. Wtedy był koncert Armii Dzieci. Jak ja zaczęłam szaleć pod sceną, to sama tego nie ogarniam. I nie mam tu na myśli bynajmniej jakiegoś skakania i pogo, ale wiele elementów tańca. To samo powtórzyło się kolejnego dnia w słońcu, na plaży (byłam czerwona jak burak, ale miałam to gdzieś), i następnego. Ludzie! Mimo, że nie umiem tańczyć, to ogólnie lubię to robić i bywało, że bawiłam się dobrze, a nawet super na różnych imprezach... Ale te imprezy z Jezusem przebiły wszystko inne! To był taniec uwielbienia, taniec w Duchu Świętym <3 Inaczej nie potrafię tego wyjaśnić. Nie sądziłam, że mogę być kreatywna w ruchu, tak bardzo wyluzowana i oddana (nie kontrolowałam zbyt wiele, jak to zawsze robię np w tańcu z partnerami :D ). I nie krępował mnie nawet taniec przed kamerą pod sceną, posłałam widzom nawet całusa. Zrobiłam to. Jak bardzo Bóg może się posługiwać tymi, którzy się nie nadają! I wyliczanka z naszego plakatu: „Jakub był oszustem, Piotr był narwany, Dawid miał romans, Noe pił za dużo, Jonasz uciekał przed Bogiem, Paweł był mordercą, Miriam była plotkarką, Marta troszczyła się o zbyt wiele, Gideon był zawsze niepewny, Eliasz miał depresję, Mojżesz się jąkał, Zacheusz był za mały, Abraham był za stary, a Łazarz martwy” Ile jeszcze Bóg może we mnie przemienić? Czy to możliwe dostać jeszcze więcej? I co takiego niesamowitego, bo moja bujna dotąd wyobraźnia zaczyna być ograniczona? Przecież mam już wszystko :)

4) Kolejnym znakiem od Pana Boga był podczas ewangelizacji. Rozmawiałam w trójce akurat z Anią i diakonem Pawłem z pewną grupą pijanych mężczyzn na plaży w dzień (niedaleko naszej sceny). Jeden z tych mężczyzn był ogolony na łyso, napakowany i ... ewidentnie miał duchowy problem. Koleżanka chciała wyjąć Pismo Święte (nikt nie wiedział, co wyjmie), powiedziała, że przeczyta mu coś, a on złapał za nie (takie małe, kieszonkowe) i nie chciał puścić przez chwilę. Mówił jedynie słowa w stylu: "Schowaj mi to!" i stał się agresywny. Zaczęłyśmy go uspokajać, żeby tego nie zniszczył i żeby nam się nic nie stało. Ogólnie zachowywał się normalnie, inaczej byśmy nie rozmawiali z nim... później powiedział nagle, że zerwie mi "to" (czyli identyfikator z logo Przystani z Jezusem) z szyi. Znów musiałyśmy go uspokajać słowami. Za to drugi pan, który stał z nim, podczas rozmowy z nami miał łzy w oczach i chciał modlitwy, ale niekoniecznie tam przy nich na plaży.

5) Zaprzyjaźniłam się z jedną dziewczyną, która obok mnie spała i zaprosiła mnie na swój ślub i wesele w chacie góralskiej dziadka jej narzeczonego! <3 Cuda, wianki :)

Jeśli miałabym podsumować ten wyjazd, Bóg zrobił dla mnie bardzo wiele. Ja chciałam zrobić tak dużo! A okazało się, że jeszcze jest wiele do zrobienia dla mnie. Ale i tak moim mottem tego wyjazdu stały się słowa, że jedynie to ziarno jest zmarnowane, które nie zostało zasiane. Nie ważne, jaką ktoś podejmie decyzję, Ty masz wpływ tylko na głoszenie. Zrozumiałam też, jaka jest moja ścieżka duchowa na następne lata i że etap, który już zakończyłam nie oznacza wcale zastoju (a już nie wiedziałam w sumie, co będzie dalej, przecież już tyle się wydarzyło...). Serdecznie polecam każdemu Przystań z Jezusem, na pewno wybiorę się za rok!

Chwała Panu za wszystko!

niedziela, 25 maja 2014

Mała dziewczynka

Podczas dzisiejszej Mszy Świętej, tuż po przyjęciu Komunii, zobaczyłam dziewczynkę, która przez całą Mszę siedziała spokojnie, a teraz ze smutną miną, dość poważnie, gdzieś na pograniczu płaczu patrzyła na swojego tatę i próbowała mu coś przekazać. Pomyślałam sobie: "Kurczę, Panie Jezu, jesteś tutaj, tak bardzo obecny, a ta dziewczynka tego nie czuje... Proszę przyjdź do jej serca, pozwól jej Siebie poczuć. Przytul ją.". Wyraz jej twarzy w mgnieniu oka przemienił się :) Zaczęła się uśmiechać i żartować :)

Chwała Panu za tak wielki znak! :)


Ekstremalna Droga Krzyżowa

Przed świętami wzięłam udział w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej. Nie pamiętam sytuacji, która by tak bardzo mnie zmęczyła i wyczerpała jak owa droga. Myślałam, że to będzie bułka z masłem- przecież byłam już na pielgrzymce Ostrołęka- Częstochowa i dałam sobie radę! Nie przewidziałam jednak kilku aspektów, które odróżniały drogę od pielgrzymki. Noc. Brak wygodnego obuwia. Pomyłka co do naładowanych baterii w latarce. Cisza. Zimno. Brak dłuższych przerw, oraz mocno odczuwalny chłód przy odpoczynku powyżej 5 minut. Gdy wróciłam, byłam tak umęczona, że napisałam wiersz:


DAJ SIĘ UKRZYŻOWAĆ

jeden dwa trzy cztery
kroków pięć
dzisiaj być jak Jezus
masz aspirację i chęć
cisza
cieszy cię swoim smakiem
potulna jak Baranek
kojąca cierpliwa
czeka na poranek
czas
on tak wolno leci
mówił że będzie spacerował obok ciebie
a on już dawno został w tyle
zaplątany w sieci
wlecze się
nie wiadomo gdzie
opuścił cię
skóra
przyjemnie cię otula
plecak
na niego też liczyłaś
niby jest i bez niego byłoby trudno
ale z plecakiem ciężko
trzeba coś zjeść
nogi
nie nadążają
dużo ćwiczyłaś
bardzo im ufałaś
ale one zdradzają
wybierają wiernie ciebie
lecz duchem są chyba tam gdzie czas
marzą o tym by na niego zaczekać
umysł
ochoczy i dopingujący
modli się razem z tobą
dzielnie kroczy tam gdzie ty
odlicza na głos każdy krok
by dodać ci odwagi i sił
serce
ufne
ciepłe
radosne
pełne miłości i wiary
kieruje swą wdzięczność do Góry
rozbrzmiewają w nim fanfary
sześć siedem osiem dziewięć
kroków dziesięć
Jezu
postaw w moim sercu
swej wytrwałości pieczęć
cisza
jest niepokój
nie ma ciszy
skuta przez umysł
wtrącona do lochów
czas
olał nas
zrezygnował z trasy i chyba przygnębiony
cofa się
nielogiczną drogą wstecz
skóra
chyba wolałabyś pióra
ona mokra i cienka
wiatr ją gnębi więc pęka
plecak
wciąż jest przy tobie
pozwala położyć ci głowę
plecom już lekko
nie ma co jeść
nogi
w zmowie z umysłem
urządzają protesty
przeciwko pracy niewolniczej
dookoła las
szlabanów
coraz trudniej się przedrzeć przez zablokowane drogi
trzeba iść naokoło
umysł
to największy zdrajca
ciężko nad nim zapanować
reklamuje murawę na prawo
gdy się nie skusisz
mówi o tej na lewo
później się wścieka
krzyczy w niebogłosy
nogi go przekupiły
wiesza się na obolałym ramieniu
serce
udręczone zdradą
w wielkim cierpieniu opuszczenia
niezłomne i wierne
idzie z Tobą
dziękuje za wszystkie nieudogodnienia
jedenaście dwanaście trzynaście czternaście
Jezu
jak Ty mogłeś wytrwać
w tak nieludzkim balaście
czas przyspieszył tempa
dogonił nas na mecie
nogi się poddały
przegrały i wygrały przecież
przeprosiły ciszę
umysł zawstydzony
z ulgą odpoczywa
serce dziś wybacza
wszelkie wielkie zdrady
kroków piętnaście
dziękuję Ci Jezu
żegnaj wszelki chwaście
nic już nie doskwiera
rodzi się nowy człowiek
a stary umiera

Swój ból ofiarowałam za kilka osób. I za dusze zmarłych. Powiedziałam Bogu, że ból nóg, który jeszcze pewnie długo będę odczuwała, niech będzie przedłużeniem Drogi Krzyżowej. Bóg dołożył do tego jeszcze 3-tygodniową chorobę. Ostatnio chorowałam tak w dzieciństwie... Uważam, że opłacało się, chociaż było naprawdę ciężko. Czas choroby był czasem pustyni. O niektórych owocach dowiem się pewnie dopiero w Niebie :) Jednak przede wszystkim Chwała Panu, że tak pięknie pozwala nam wzrastać w ciemnościach i pokonywać własne słabości, przechodzić samego siebie i odkrywać granice własnych możliwości :)

wtorek, 25 marca 2014

Wycieczka na południe

2 lata temu w moim życiu pojawił się punkt zwrotny, z mojej własnej woli- pojechałam na rekolekcje w marcu 2012r, w okolice Bielska-Białej i wtedy rozpoczął się proces mojego nawracania. Teraz nadarzyła się okazja do tego, aby sentymentalnie, ale już z wdzięcznością, powrócić tam po raz kolejny i dziękować Bogu za wszystko, co uczynił przez te dwa lata.

Wyjazd był niesamowity. Wspaniali, życzliwi ludzie, gotowi dzielić się z Tobą mieszkaniem, prysznicem, posiłkiem, łóżkiem z poduszkami- mimo, że niektórych z nich dopiero poznałeś. Modlą się z Wami przy stole. Trzy dni później po zapoznaniu niektóre 8 lat młodsze dziewczęta nazywają Cię przyjaciółką i dzwonią, by rozmawiać przez 50 minut. Niektórzy zabierają na spacer w góry, podkreślając uczucie zaszczytu z powodu możliwości spędzenia wspólnego czasu w takim uroczym towarzystwie, a Bóg błogosławi z Nieba najpiękniejszą możliwą pogodą na tę chwilę. Później twierdzą, że mogliby pojechać z Wami na koniec świata, gdyby tylko mogli. Rodzice niektórych znajomych, spotykając Was w kościele, dzień po nocowaniu w ich domu, zapraszają znów na kawę do siebie, jakby to było oczywiste- bez względu na nieobecność dzieci. Niektórzy zabierają Was na przejażdżkę samochodem. Niektórzy zapraszają na organizowany przez siebie Wieczór Chwały, lub Mszę, na której muzycznie posługują. Niektórzy rodzice przytulają Was na pożegnanie, chociaż poznaliście się 3 godziny wcześniej. Niektórzy pozwalają wejść do swojej kuchni i wspólnie gotować obiad rodzinny, piec ciasto. Niektórzy włączają film z projektora na całą ścianę pokoju, który już oglądali, mimo późnej godziny i perspektywy bardzo wczesnej pobudki. Robią popcorn, parzą herbatkę z mieszanki ziół roboty własnej mamy, podczas śniadania przy salonowym stole dzielą się, zachwalając, pysznymi wiejskimi wyrobami, opowiadając przy tym rodzinne historie. Niektórzy budzą Was przepięknymi dźwiękami gitary dobiegającymi z pokoju obok, słońce ogrzewa Waszą twarz, a dla Was jest to najpiękniejsza pobudka od nie-wiadomo-kiedy. Niektórzy spacerują z Wami po mieście, oprowadzając po najciekawszych miejscach. Każdy się troszczy, opiekuje, dba. Każdy docenia Waszą obecność. Każdy zauważa Wasze piękno.

Ludzie z południa są wspaniali.

Chciałabym jednak nawiązać do bezpośredniego działania Pana Boga. 2-3 tygodnie temu zaniepokojona wstawiłam post na forum Alfy, z zapytaniem dotyczącym mojego jedzenia. Mianowicie jadłam przepyszne rzeczy, gotując z pasją... w zbyt dużych ilościach. Kilkakrotnie pod rząd zdarzał mi się ból brzucha i niepokój, że jedzenie jest tym, dla czego już zaczęłam żyć. Dyskusja stanęła na tym, że powinnam ufać Bogu i oddać Mu to wszystko. Pewnego dnia do mojego pokoju zawitała koleżanka mieszkająca za ścianą. Z ogromnym bólem zęba i łzami w oczach wychodziła do dentysty, narzekając na ból, oraz tułaczki po warszawskich lekarzach. Cieszyłam się w tym momencie niezmiernie, że mnie nic nie boli- a przede wszystkim zęby. Dziękowałam Bogu. Co się stało wieczorem? Zaczęłam odczuwać bardzo mocno trzy, umiejscowione w różnych miejscach zęby w mojej szczęce. Przechodził mi po nich prąd. Tak, jakby szkliwo było nieszczelne. To był moment, w którym pokornie uczyłam dziękować się za ból zęba, którego nie rozumiałam. Przecież byłam wdzięczna za brak bólu wcześniej! Przyszło mi do głowy, że już około 5-6 tygodni przyjmuję antybiotyk i możliwe, że to z jego winy. Okazało się, że tak- winna była substancja tetracyklina. Zapisałam się w panice do dentysty z pakietu ubezpieczeniowego LuxMed, mimo że wcześniej nie chciałam, woląc dopłacać i chodzić na wizytę w moim mieście rodzinnym. Dlaczego? Ponieważ moja przyjaciółka była kiedyś na takiej wizycie... po czym dentysta zalecił profilaktyczne wyrwanie ósemek, a moja szczęka i tak już pęka w szwach... Jednak takie działanie to strata pieniędzy. Nie wspominając już o fakcie, że miesiąc wcześniej miałam wyznaczoną wizytę kontrolną, na której niestety nie mogłam być (i do tej pory nie byłam). Następnego dnia stojąc w kolejce w drogerii (zdarza mi się może raz na 3 miesiące stać w kolejce w drogerii)- zauważyłam na półce płyn wzmacniający i odbudowujący szkliwo- w promocji. Kupiłam go. Zęby po dwóch dniach przestały mnie boleć, a wcześniej ból sprawiało mi nawet szczotkowanie, czy próba zmielenia miękkiej jajecznicy... Wilk syty i owca cała. Przestałam się obżerać- wypadłam z tego niepokojącego i zniewalającego rytmu objadania się. 



Około tygodnia później przyśniło mi się, że miałam spoczynek w Duchu Świętym. Klęczałam po lewej stronie, za ławkami, a później zachwiałam się raz, a potem drugi w lewo... i upadłam. Było mi bardzo przyjemnie... Nie chciałam się z niego budzić, ale byłam pewna, że za moment ktoś do mnie podejdzie, ponieważ to była zwykła, chyba niedzielna Msza w parafii, do której należę. Podeszła jakaś kobieta, która mnie wybudziła. Po drugiej stronie stał pan: z brodą, z dłuższymi, ciemnymi włosami, może trochę przypominał Jezusa. Powiedział mi, że jak tak się dzieje, to nie powinnam się przewracać, ale wznosić ręce ku górze, ponieważ upadłam przez grzech. I wyszedł. Podążyłam za nim, spytałam, czy wie, co to jest spoczynek w Duchu Świętym. Powiedział, że nie, ale gdy próbowałam wytłumaczyć, nie chciał słuchać. Zmartwiłam się trochę tym snem, ponieważ kiedyś czytałam lub słuchałam słów księdza, który opowiadał o pewnym młodym mężczyźnie, który miał cały czas spoczynki. Później poszedł do spowiedzi i to wszystko ustało. Tak, jakby Duch Święty chciał mocno przeniknąć jego duszę, dotknąć, uleczyć- ale również jakby łaska Boża nie mogła się w nim wylać, coś się "zakorkowało" (przez grzech). Rozmawiałam o tym śnie z moją współlokatorką, która sugerowała mi jednak rozważenie spowiedzi. Trochę to racjonalizowałam, trochę bagatelizowałam, czując się czystą, a z drugiej strony czując niepokój. Podjęłam decyzję, że oddam to Bogu- jeśli naprawdę zechce, bym się wyspowiadała, zrobi coś z tym. 

Kilka dni później, na wyjeździe zwiedzałam z koleżanką kościoły w Katowicach. Najpierw katedra, później bazylika. Kierowałam się w stronę Najświętszego Sakramentu. Przekręciłam głowę lekko w prawo i zobaczyłam konfesjonał. Zapragnęłam tam iść. Nie wiedziałam, czy pragnienie to pochodzi z mojej czystej chęci poczucia się lekką, czystą, radosną po wyjściu stamtąd, czy z prawdziwej potrzeby wyznania grzechów i zerwania z pokusami. Uklęknęłam przed Panem Jezusem. Pragnienie się nasilało. Powiedziałam Mu, że jeśli naprawdę to pochodzi od Niego, niech ktoś powie coś mi na temat spowiedzi. Cokolwiek. Obstawiałam moją koleżankę, której jeszcze w sumie przy mnie nie było, ale z drugiej strony wiedziałam, że jeszcze w sumie to na 100% nie będzie oznaczało znaku od Boga, może po prostu mi coś powie... Chyba nie uwierzyłabym, gdyby to powiedziała. Przyszła i nic nie mówi. Dziwne. Kilka chwil później ktoś zaczął do nas mówić z lewej strony... Oglądamy się za siebie. Ksiądz. Ciepłym głosem, z uśmiechem: "Czy ktoś czeka do spowiedzi? Bo ja muszę na chwilę iść, zaraz przyjdę." "Nieee, skąd". Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że AŻ SAM KSIĄDZ podszedł, posłany przez Pana Boga, bym się wyspowiadała :) Tak też uczyniłam. Opowiedziałam również księdzu o tej historii, był bardzo ucieszony. Na początku przepraszał ze szczerym smutkiem, że musieliśmy czekać, a ja mu na to odpowiedziałam, że nie szkodzi, bo przecież nie byłoby mnie tam, gdyby nie wyszedł z konfesjonału :) Wtedy się rozpromienił i mówił przepiękne rzeczy: że wiosennie wyglądam, że bardzo się cieszy, że przyszłam, pytał o moją inspirację na Wielki Post, powiedziałam, że wyrzekłam się smutku, by pielęgnować w sobie radość i dzielić się nią z innymi... Był bardzo ucieszony :) Na koniec dodał, że gdyby mógł, to by mnie uściskał. Piękna spowiedź. 

Następnego dnia, tuż przed Wieczorem Chwały, na Adoracji znów po prawej stronie siedział w konfesjonale ksiądz. Byłam tam z kolegą. Po odwróceniu głowy w prawo- widziałam ich oboje i do głowy przyszła mi absurdalna myśl, że ten kolega powinien pójść do spowiedzi. Nie rozumiałam tego- nic nie było mi natenczas wiadomo o jego kondycji duchowej... Układałam już w głowie, co mu powiedzieć, ale stwierdziłam, że mogę wywołać w nim niepotrzebne wyrzuty sumienia, bez wyraźnych powodów. Odczekałam. Kilkanaście minut później wstał z ławki i poszedł do konfesjonału :) Podekscytowałam się. Kilkanaście minut później, gdy skończył się różaniec, spytałam, czy planował to, czy raczej spontanicznie się wybrał... To drugie :) Wtedy wiedziałam, że daję się prowadzić Bogu, że nareszcie wiem, jak się modlić, jak prosić, myśleć o Nim, by On się nami posługiwał...! Wtedy modliłam się o jeszcze więcej łaski, znów dziękując za cały wyjazd. Cały ten pobyt właściwie był wdzięcznym wzdychaniem w myślach do Pana Boga. Na Wieczorze Chwały po raz pierwszy otworzyłam się bez względu na światło, niewielu ludzi i uwielbiałam całym sercem! :) Pod koniec nawet modliłam się w językach :) To był niesamowity wieczór. To był niesamowity wyjazd.



Na każdym kroku starałam się dawać świadectwo. Czułam, że stąpam w Jego Obecności. Z gracją, taktem, spokojem i wdziękiem. Podczas wyjścia na spacer w góry kontemplowałam w sercu naturę, jako Jego wielkie dzieło. Bardzo poważnie i dostojnie to brzmi- ale właśnie takie jest. To my bagatelizujemy Piękno Jego Stworzenia. 

Zdjęcie ze spaceru:)


Chwała Panu :)


sobota, 8 lutego 2014

Rekolekcje cz.3 (Piotruś Pan)

Drugiego dnia rekolekcji powiedziano nam, że Bóg będzie przychodził do nas w snach. Zasnęłam już po południu i śniło mi się, że byłam na statku Piotrusia Pana. 

I tam były dzieciaki, mnóstwo (10-12) malutkie i trochę większe, a Piotrusia jeszcze nie było. Miały swoje imiona, ale ja je dopiero poznawałam, i wpadłam na pomysł, by nadać nam przybrane imiona (konspiracja przed piratami) i potem tak zrobiliśmy, ale już z inicjatywy kogoś innego- ja swojego pomysłu nie wypowiedziałam na głos. Mieliśmy cicho przepłynąć niedaleko campingu piratów, płynęliśmy z prądem, rzeką. Najstarsza dziewczynka, która sterowała statkiem, zniknęła- po prostu sobie gdzieś poszła. Statek dryfował z prądem. Wystraszyłam się, bo wtedy zaczął sam płynąć i zahaczyliśmy o brzeg- ścianę piaskową, na której górze rosła trawa, i była metalowa siatka- ogrodzenie. Bo ta siatka, to akurat obok campingu piratów. Słyszałam ich rozmowę. Myśleli, że statek płynie sam- zdziwili się i zainteresowali nami. A nas nie było widać, bo na pokładzie stał wysoki, zielony, dziesięcioosobowy wojskowy namiot. Taki, pod jakim zawsze się śpi na obozach harcerskich. Czułam się na tym statku bezpiecznie mimo wszystko- przecież to bajka, to Piotruś Pan! Poza tym, cały czas byłam pod namiotem (nie było tam Słońca, jedynie ciemno, cień). I nagle przed nami rzeka się kończyła... Wiedziałam, że będziemy zaraz spadać, więc krzyknęłam do wszystkich, by się trzymali. Obok łodzi mieliśmy jeszcze ponton- nie bałam się, bo on taki miękki... i wpadłam pod wodę ze wszystkimi. I jakaś ręka wyjęła mnie z tej wody- złapała za ubranie w okolicach pleców- moje ciało było bezwładne. Pamiętam samą rękę- to nie była żadna konkretna osoba stamtąd. Koniec. Kolejna część snu była związana z seksualnością- i sen stał się w pewnym momencie świadomy. Tzn, nadal wierzyłam, że to się dzieje naprawdę- nie uświadomiłam sobie tego, że: "Aaa, to tylko sen, nic mi nie grozi"... Myślałam, że to się dzieje naprawdę, choć mogłam kontrolować rzeczywistość. Mogłam bez udziału osób trzecich osiągnąć pewien pożądany stan ciała i umysłu  i 3 albo 4 razy moja decyzja była taka, że chciałam... Jednak za każdym razem rezygnowałam z tego, ponieważ jest to sprzeczne z moimi wartościami. Aż za ostatnim razem pomyślałam, że nie mogę. "Jutro 3-ci dzień rekolekcji, nie zniosłabym myśli, że oni wszyscy przyjmą Pana Jezusa, a ja nie." I na szczęście, po ciężkiej walce... naprawdę ciężkiej, ŚWIADOMIE zrezygnowałam z tego, co mogłam "zrobić". 

W nocy miałam jeszcze jeden sen. Pamiętam twarze starców- pomarszczone, jakby pod koniec naszego życia... To byli moi znajomi. Czas tak szybko nam upłynął... Czułam ogromne pragnienie Miłości do innych ludzi. Tęsknota, żal, że nie wykorzystaliśmy czasu NA MIŁOŚĆ. Wniosek tuż po przebudzeniu, to że mamy tak mało czasu, a kochamy tak niewiele. Byłam bardzo rozczulona w tym śnie, czułam też, że powinniśmy się bardzo mocno kochać :)




Moja interpretacja pierwszego snu, czyli to, co uderzyło mnie tuż po przebudzeniu:

1) namiot symbolizował harcerstwo i to, że ukrywaliśmy się, nie walczyliśmy ze złem tak naprawdę- z piratami, chcieliśmy jedynie cicho przy nich przemknąć, ale jak to piraci (szatan)- i tak się nami interesował, jak to oni w tym śnie, nie udało się przemknąć niezauważonymi, poza tym, te dzieci, jak to dzieci, nie siedziały spokojnie, one się bawiły, chodziły sobie, gdzie chciały, choć za bardzo się nimi nie martwiłam... dość dobrze opisuje to harcerzy, i co ważne wszyscy skrywaliśmy się w cieniu- nie było tam światła...

2) nadawanie przybranych imion- po co? żeby przemknąć w konspiracji obok wroga. uniknąć zagrożeń i zła, a w harcerstwie najbardziej przeszkadzało mi to, że ludzie nie byli do końca szczerzy sami ze sobą, udawali, było wiele fałszu i zakłamania, ideały rozjeżdżały się z czynami... nie widziałam wiele osób, które byłyby autentyczne, które by stanęły w Prawdzie o sobie. imiona- to też tak symbolicznie, bo Bóg woła nas po imieniu. „Nie lękaj się niczego, bo ja Cię wykupiłem, przywołałem Cię po imieniu i należysz do mnie.” jak mieliśmy odpowiedzieć na to wezwanie, skoro On wołał nas po prawdziwym imieniu, a my wierzyliśmy w to, że nazywamy się inaczej? przybraliśmy imiona- by uniknąć spotkania z piratami, zła, zniszczenia- ludzie grają przed innymi, np udają, że są lepsi niż w rzeczywistości, bo się boją- to taki mechanizm obronny, by móc zachować dobre imię o sobie... zwłaszcza wtedy, gdy jest niskie poczucie własnej wartości,

3) najstarsza dziewczynka, opuściła swoje stanowisko ze sterem (w pewnym momencie w harcerstwie wcześniejsze reguły, których się bardzo strzegło były łamane, coraz młodsze i coraz mniej odpowiedzialne i dojrzałe osoby zaczęły przejmować funkcje, a dorosłe osoby, które już mają rodziny i które trzymały wszystko w ryzach- formalnie i praktycznie- odeszły), dzieci na statku Piotrusia symbolizowały infantylny charakter przewodzenia, lub nawet brak przewodnika- on opuścił stery,

4) moja przyjaciółka, która zrezygnowała z naszej relacji (a też była w ZHR ze mną) często mówiła o Piotrusiu Panie (sama nie widziałam tej bajki), organizowała zuchom zabawy z taką "obrzędowością" i tak dalej... kolejne dwie osoby, które były bardzo znaczące w moim życiu i które też mnie zraniły, powiedziały kiedyś, że oni nigdy nie dorosną, tylko zostaną na zawsze dziećmi, jak Piotruś Pan- Bóg wybrał idealną metaforę, by do mnie dotarła,

5) opuszczenie steru, nikt nie sterował, nie dowodził nami, nie przewodził nam-> narażenie wszystkich na niebezpieczeństwo- mogliśmy się przecież rozbić o brzeg- widziałam, jak statek skręca coraz bardziej, bliżej piaskowej ściany, ale nic nie mogłam na to poradzić- trochę tak jak w rzeczywistości, czułam się bezsilna wobec zmian, które następowały w tym środowisku- mogliśmy się rozbić o skały, ale też inne, gorsze niebezpieczeństwo- piraci, czyli całe zło, szatan,

6) płynęliśmy Z PRĄDEM- po prostu, przypadkowo, trochę z porządkiem świata, chaos, brak kontroli nad statkiem,

7) krzyknęłam, żeby się trzymali- czułam się odpowiedzialna za innych i w harcerstwie trochę tak było- może moje ostrzeżenie ze snu, jakoś ma się do rzeczywistości, może gdzieś w pewnym momencie byłam im potrzebna, by ostrzec ich przed upadkiem (i chyba trochę tak było),

8) spadaliśmy wreszcie, znalazłam się pod powierzchnią wody, wyciągnęła mnie z niej ręka (pamiętam sam motyw ręki- nie było jakby ciała do tej ręki, ani konkretnej osoby), sądzę, że to była taka ręka Pana Boga, która pomogła mi się nie utopić...

I Bóg właśnie mi pokazał, dlaczego tak wszystko zakończył- ponieważ było to bardzo destrukcyjne w moim życiu.

Ale skąd taki sen? Wydaje mi się, że z pytania i uczuć, które się we mnie zrodziły drugiego dnia podczas aktu przebaczenia. Nie czułam potrzeby, by to robić, ale stwierdziłam, że przynajmniej pojednam się znów w sercu z tymi, którzy bardzo mocno mnie kiedyś zranili. Zastanawiałam się, dlaczego tak musiało się stać- czemu kilka ważnych relacji się popsuło, czemu zniknęły z mojego życia, czemu czułam się tak bardzo zraniona, przez wiele osób...? (większość osób, o których myślałam, były z harcerstwa). Gdy spojrzałam wstecz, spojrzałam na ten okres, jako coś brzydkiego, niewartego uwagi, jako zbędny balast, który jakoś zaakceptowałam w historii swojego życia- z którym się pogodziłam, ale nie bardzo rozumiałam, czemu musiałam przez to przejść, czemu to było trudne i dlaczego teraz z tych relacji, które kiedyś uważałam za piękne, nie ma nic. Czułam, że to bez sensu, że całe moje cierpienie było na marne... i że żałuję, że już ich nie ma. To była krótka, trwająca zaledwie sekundę, czy dwie myśl, odczucie. Nie przywiązałam do niego wagi, bo skoro już wszystko się poukładało, i przebaczyłam, pogodziłam się z tym... jest ok. Bóg chyba jednak chciał, bym zrozumiała: DLACZEGO. I pełna zrozumienia już więcej do tego nie wracała. 

Nasunął mi się jeszcze jeden wniosek... Nie wiem, ile dziewczyn, kobiet tak ma, ale jeśli się nic nie czuje przed Bogiem w rozmowie, na temat danej rzeczy, to bagatelizuje się jej znaczenie. Ja tak zrobiłam z tym aktem przebaczenia, uważałam to za niepotrzebne, bo pogodziłam się z całą przeszłością. Natomiast jeśli się bardzo coś odczuwa- rozpacza, smuci, lub raduje, czy chociażby pragnie czegoś dobrego bardzo mocno... wtedy uważa się, że to ważne. Także Bóg mi dał dwie pieczenie na jednym ogniu :)

Chwała Panu!:)

Rekolekcje cz.2

Drugiego dnia około 11:30 zaczął dzwonić mi telefon. Dopiero po kilku minutach sprawdziłam, kto to był, ponieważ się modliliśmy. Na koniec modlitwy osoba prowadząca podała nam Słowo poznania, z którym przyszła jedna z sióstr:

„Dusze zbłąkane poznają mądrość, a szemrzący otrzymają pouczenie.” Iz29,24

Po chwili sprawdziłam, kto dzwonił. Zdziwiłam się bardzo, ponieważ był to mężczyzna, z którym kilka dni wcześniej urwałam kontakt, ponieważ dopiero wtedy zebrałam się na odwagę, by po wszystkich okropnych rzeczach, które usłyszałam, kompletnie odejść i odciąć się. Tym bardziej byłam zadziwiona, ponieważ odkąd tylko pamiętam- jedynie pisał. Nie dzwonił. Półtorej godziny później spotkałam się z nim na chwilę- dostałam kwiaty, czekoladę i ... okazało się, że był na rekolekcjach, które skończyły się dwa dni wcześniej. Też się zaskoczyłam- ponieważ nawet moja nowenna pompejańska w intencji jego nawrócenia, wydaje się, że nie pomogła... Dzięki Ci, Panie :)

Tuż po rekolekcjach trafiłam na piękny tekst, który odnosi się do całego mojego przeżywania rekolekcji...:

"(...) Więc wiem,
Że nic nie dzieje się przedwcześnie,
I nic nie dzieje się za późno,
I wszystko się dzieje w swym czasie,
Wszystko…
Wszystkie uczucia, spotkania,

Odejścia, powroty, czyny, zamiary.
Zawsze właściwą godzinę biją Boże Zegary."


R. Brandstaetter "Pieśń o Bożych Zegarach"

Rekolekcje cz.1

Uczestnicząc w nich, czekałam na wielką radość. Czekałam na wielkie "bum!", które eksploduje w moim sercu. Czekałam na odświeżenie mojej duszy, na dobre samopoczucie. Rekolekcje trwały trzy dni. Czy doczekałam się? Niestety nie :) Wręcz przeciwnie... z rekolekcji wyszłam zmęczona, przybita, wręcz słaba.

Zastanawiałam się, dlaczego Pan Bóg "jest tak daleko", że Go nie czuję. Chociaż prawdę powiedziawszy, mój rozum wiedział, że musi być właśnie bardzo blisko. Byłam radosna wewnątrz, pełna pokoju, jednak chyba gdzieś w głębi duszy miałam pragnienie tego, żeby Bóg mnie dotknął, żeby był jeszcze bliżej. 

Próbowałam śpiewać w językach- nic. Próbowałam otworzyć się na spoczynek- nic. Chciałam też się śmiać lub kaszleć- gdy w tej sposób przychodził Duch Święty- nic. Było to dla mnie dziwne, ponieważ raz już się modliłam w językach- z tego, co mówią inni, nie powinnam teraz mieć z tym problemu. W śmiechu Duch Święty przychodził do mnie wiele razy (o kaszlu natomiast nigdy nie słyszałam, to było ciekawe:) ). Czułam się z tym trochę źle... jakby to była moja wina, że nie umiem się wystarczająco otworzyć, modlić, i pojawiało się kłamstwo, że Bóg może nie chce mnie dotknąć... Gdy wybierałam się na te rekolekcje, nie oczekiwałam nic ponad to, że Bóg mnie poprowadzi. To wszystko, o czym piszę, dotknęło wiele osób wokół mnie- i traktowałam to jako dodatek do owoców rekolekcji lub dowody Bożej mocy... Tak naprawdę, to nie skupiałam się na tym, że nic się ze mną nie działo- jedynie chciałam mieć pewność, że to nie moja wina (mojej modlitwy, zablokowania). Nie chciałam myśleć, że ograniczam Bogu dostęp do siebie. 

Trzeciego dnia wybrałam się adorować Najświętszy Sakrament. Celowo użyłam tego czasownika, ponieważ zbierałam się dwa dni, a decyzję podjęłam dopiero trzeciego. Związane z tym było kolejne kłamstwo- na scenie się dużo działo, było głośno i wesoło, grała muzyka... Mój umysł trochę to kupował. Spodziewałam się cudów ze słów poznania księdza, oczekiwałam wielkich wydarzeń ze sceny... Co za głupota! Największy cud znajdował się w prawym rogu hali... Na początku adorowania chciałam zawrócić. Tam za ścianą dużo się działo, było wiele osób (jako sangwiniczka chcę przebywać wśród nich, ciągnie mnie tam, gdzie dużo się dzieje...). Wiedziałam, że to nie tak, że Pan Jezus, który jest przede mną, jest najważniejszy- jednak nie czułam tego. Pomodliłam się krótko, a później poprosiłam, by przyjął ciszę, jako moją modlitwę. Nagle wszystko się zmieniło. Poczułam, że to, co na zewnątrz nie ma kompletnego znaczenia dla mnie- kiedy jestem obok Niego. Poczułam ciepło, radość, pokój, tak bardzo, że nie chciałam stamtąd odchodzić, nawet gdybym musiała. Odetchnęłam z ulgą, że wszystko jest ze mną w porządku, że nareszcie czuję się najlepiej tam, gdzie powinnam była się czuć :) Wyciszyłam się i wyluzowałam... Czułam, jakby delikatnie coś mnie ciągnęło do tyłu. "Spoczynek? Jak to? Tu są starsze panie i to może im się nie spodobać. Poza tym, pewnie sobie coś wgrałam. I trochę się boję. Wiem, że nie zrobisz nic nikomu na siłę, ale jeśli chcesz, to możesz przyjść ze spoczynkiem, nawet jeśli ja się boję, czy blokuję to. Po prostu może trzeba więcej mocy, by mnie powalić." :) Później zostałam przy opcji, że pewnie tak bardzo się wyluzowałam, że właśnie dlatego jakby delikatnie traciłam kontrolę nad mięśniami. Rozmawiałam jednak z koleżanką... To był Duch Święty :) I Chwała Panu!

Dlaczego na hali nic się nie działo, gdy byłam pośród ludzi? Chyba dlatego, że nie czułam się zbyt komfortowo... co chwila ktoś chodził, robił zdjęcia, ludzie byli rozpierzchnięci, dużo przestrzeni, bardzo dużo światła... Już pierwszego dnia, gdy tylko weszłam do środka- źle się czułam. Nie potrafiłam do końca stanąć w relacji Ja-Bóg, gdy wokół rozpraszało mnie tylu ludzi... Gdy tylko udało mi się znaleźć moją drogę do Boga, przy Hostii... moja modlitwa nie była już taka chaotyczna i rozproszona :)

Drugiego dnia rekolekcji szczególnie przemówiły do mnie "puste dłonie wiary", ze Słowa na ten dzień:
6 LUTEGO


PRZYJDŹ DO MNIE I ODPOCZNIJ.
Jestem cały tobą pochłonięty: pokrzepiam cię i zsyłam ci błogosławieństwa. Wdychaj Mnie z każdym swoim oddechem. Droga tuż przed tobą jest bardzo stroma. Zwolnij i mocno chwyć Moją dłoń. Uczę cię rzeczy trudnych, które możesz pojąc tylko poprzez trud.


Unieś puste dłonie wiary, aby przyjąć Moją drogocenną Obecność, która pulsuje Światłem, Zyciem, Radością i Pokojem. Gdy przestajesz skupiać się na Mnie, sięgasz po coś innego. Upuszczasz świetlisty dar Mojej Obecności, sięgając po pozbawione życia prochy. Wróć do Mnie; odzyskaj dar Mojej Obecności.
Mt 11,28-29; I TM 2,8

Natomiast tuż po zakończeniu rekolekcji, gdy czułam się wyczerpana:
7 LUTEGO

PRZYJDŹ DO MNIE, ABY ODPOCZĄĆ i zebrać siły. Twoja podróż cię przerasta i w tej chwili jesteś zupełnie wyczerpany. Nie wstydź się swojego zmęczenia, uznaj je za okazję do powierzenia mi kontroli nad twoim życiem. 

Pamiętaj, że współdziałam z tobą na wszystkim dla twojego dobra, także w tym, co ci się teraz nie podoba. Zacznij ut, gdzie jesteś- dokładnie w tym miejscu i czasie- akceptując fakt, że chcę żebyś był własnie tutaj. Przemierzysz dzisiejszy dzień krok po kroku, minuta po minucie. Twoje główne zadanie polega na tym, aby zważać na Mnie i pozwalać Mi się prowadzić przez liczne rozstaje.

To zadanie może wydawać się łatwe, ale wcale takie nie jest. Twoje pragnienie życia w Mojej Obecności jest wbrew "światu,ciału i szatanowi". To właśnie nieustanna walka z tymi przeciwnikami tak cię wyczerpuje. Ale jesteś na ścieżce, którą dla ciebie wybrałem, więc się nie poddawaj! Ufaj Mi, bo [...] będziesz Mnie wysławiać za pomoc w postaci Mojej Obecności.


Rz 8,28, Ps, 42,12"