Ostatnie dni były dniami mojego upadku, porażek... przede wszystkim grzechu. Może nawet zwątpienia? Prawda jest taka, że to ja pogubiłam się w swoim życiu i powoli oddalałam się od Boga, a On przestawał mieć ze mną kontakt. Po prostu nasza relacja się psuła. Ja oddalałam się od Niego. Nie zauważyłam nawet kiedy, do mojego życia wtargnął ze swoimi butami... zły. A ja się zgodziłam. Dlaczego? Zielonego pojęcia nie mam! Od Boga odczuwałam brak informacji, brak znaków... A od swoich bliskich doznawałam wielu krzywd i okropnych słów, które były kłamstwami szatana. Ponadto osoby te szczerze wątpiły i podważały działanie Pana Boga, co miało na mnie dość duży wpływ. Chcąc, nie chcąc, przy braku odczuwania Miłości Bożej, odbierając jedynie same negatywne sygnały o sobie, zaczynałam powoli w nie wierzyć. Wcale nie czułam się już Dzieckiem Bożym, coraz bardziej wierzyłam w to, że moje życie nie jest takie kolorowe, piękne, jakie było, i jakie sobie wymarzyłam. Byłam w swoich oczach coraz bardziej upodlona. Czując przenikający moje dni zawód, widząc porażki, które mnie napotykały, oraz ciszę ze strony Boga, być może zakłóconą przez śmietniska tego świata, po prostu pogodziłam się ze swoim losem. Popełniłam grzech. Resztki mojego rozumu poruszały sumienie, czułam się okropnie. Nie pozwalam sobie na popełnianie grzechów, zawsze bardzo siebie pilnuję i wystrzegam się ich jak ognia... I wiedziałam, że tym razem za mało walczyłam. Przystać na grzech? To dopiero sytuacja dla mnie wyjątkowa. Nowa, bo od wielu, wielu miesięcy nie stało się w moim życiu nic podobnego. Zdarzało mi się upadać, ale nigdy tego nie chciałam (za wszelką cenę) i odbierałam to bardziej jako słabość... Tym razem coś mi się w głowie pomieszało i popełnienie grzechu stało się bardziej obojętne... Jeszcze tego samego dnia robiłam porządki w domu. Trafiłam na książkę, w której w danym dniu znalazłam pocieszenie dla siebie:

Ucieszyłam się, bo wiedziałam, że Bóg jednak jest w pobliżu i zależy Mu na mnie. Pomyślałam, że to bardzo głupie, że musiałam do tego doprowadzić... Ale może czasami naprawdę trzeba dotknąć dna, żeby móc się od niego odbić? Pierwszy piątek, chciałam pójść do spowiedzi. Nie poszłam. Mocno wierzyłam, a zarazem zbyt słabo. Moje zwątpienie mieszało się również z niechęcią do Kościoła, czułam bunt wobec Boga. Przecież tyle się wcześniej modliłam! 3 różańce dziennie, a czułam, jakby Bóg stał się skąpcem... Jakby się obraził. To było zbyt niesprawiedliwe na mój ludzki rozum, a moja pokora i ufność... takie nieobecne... Odłożyłam spowiedź na dzień następny. Następnego na kolejny. A w niedzielę nie uczestniczyłam we Mszy Świętej w ogóle. Nie oznacza to, że nie wybrałam się do tego kościoła... Nawet przekroczyłam jego mury. Ale co się stało? Nie do końca umiem to wyjaśnić. Przeczytałam czytanie w domu. Znów odczułam, że Bóg jednak mnie nie opuścił.
(Ha 1,2-3;2,2-4)
Dokądże, Panie, wzywać Cię będę, a Ty nie wysłuchujesz? Wołać będę ku Tobie: Krzywda (mi się dzieje)! - a Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzeć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie. I odpowiedział Pan tymi słowami: Zapisz widzenie, na tablicach wyryj, by można było łatwo je odczytać. Jest to widzenie na czas oznaczony, lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi; a jeśli się opóźnia, ty go oczekuj, bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie. Oto zginie ten, co jest ducha nieprawego, a sprawiedliwy żyć będzie dzięki swej wierności.
Wtedy odczułam, że to poniekąd ostrzeżenie. Nie można zwlekać ze spowiedzią! Łaska uświęcająca, to dar, a dni uciekają... Kto zagwarantowałby mi, że nie umrę tej nocy?
Mimo tego jednak szatan miał duży dostęp do mojego życia- krzyżował mi plany na różne sposoby. Poprzez grzech skutecznie odcięłam się od Bożego prowadzenia, Jego opieki... Na przykład po raz pierwszy zablokowałam sobie kartę kredytową, przez to stojąc gotowa do wyjazdu do Ostrołęki z Warszawy, z plecakiem niedaleko przystanku, musiałam zmienić plany i się zawrócić...
Później przed moimi oczami na facebook.pl ukazało się kolejne przesłanie:
Kolejne ostrzeżenie. Wiedziałam już wtedy, że następnego dnia pójdę się wyspowiadać, umówiłam się nawet z koleżanką, że pójdziemy razem tuż przed naszym spotkaniem, ponieważ ona też chciała.
Nie wiem nawet kiedy, ale sama zaczęłam szukać Pana Boga. Wieczorem wysłuchałam konferencji o.Szustaka o kryzysach. Odkąd wysłuchałam jej, wiele rzeczy w moim myśleniu się odmieniło. Powróciło do mojego myślenia z czasów pielgrzymki, a nawet się udoskonaliło. Ja po prostu zapomniałam, jak wygląda ideał, do którego chciałam dążyć. Oparty na Miłości Jezusa Chrystusa. Zapomniałam, że to Jego stawiam sobie na wzór, a przestałam zadawać sobie pytanie w życiu codziennym, co zrobiłby na moim miejscu.
Nie napisałam tego tutaj jeszcze, ale ja przez te kilka- kilkanaście dni suszy, po prostu cierpiałam. Ze swojego powodu, lub powodu grzechów innych... Ale cierpiałam bardzo. Nie przeszkadzałoby mi to aż tak strasznie, gdyby nie fakt, że przestawałam widzieć w tym cierpieniu sens. Czas upływał, a ja nie rozumiałam tego, co się wokół mnie działo. Może nie chciałam zrozumieć, lub po prostu za mało się starałam...
Dzisiaj przeczytałam słowa Ojca Pio na dzisiejszy dzień:
7. Czuję, jak serce po prostu wyrywa mi się z piersi na wiadomość o twoich cierpieniach i nie wiem, co mógłbym zrobić, aby ci przynieść w nich ulgę! Dlaczego się miotasz ? Córko moja, nigdy nie widziałem, by Pan Jezus obdarzał cię kiedykolwiek tyloma klejnotami co teraz. Nigdy nie widziałem, byś była tak bardzo droga Jezusowi, jak obecnie. Czegóż więc się boisz, drżysz i czym się przerażasz? Twój strach i lęk jest podobny do lęku dziecka znajdującego się w ramionach matki. Tak więc twój lęk jest nierozsądny i bezużyteczny (Epist. 111, s. 442).
I nawet teraz mam ochotę temu wszystkiemu zaprzeczyć, ale czuję, że to po prostu ataki szatana. Czy ja miałam jakikolwiek powód, by wcześniej czuć niechęć do Kościoła, do ludzi, których znałam, do wspomnień, które dawały mi wiele szczęścia w życiu? Nie miałam żadnego. I wtedy zrozumiałam, jak szatan miesza w głowach ludziom, którzy wątpią, którzy stronią od Kościoła, którzy nie wierzą... I patrzą spode łba na wszystkich entuzjastów Kościoła, na każde spontaniczne, radosne i pełne ufności Dziecko Boże (choć tak naprawdę to wszyscy nimi przecież jesteśmy). Przypomniała mi się moja postawa i myślenie sprzed lat, oraz odczucia. Sprzed nawrócenia. O martwym Kościele, który jest jak teatr. Może to było mi potrzebne dla lepszego zrozumienia tych ludzi? Bo naprawdę ich nie rozumiałam. Dlatego, że wszystko w moim życiu było już poukładane, wiedziałam co robić, by żyć blisko Boga i być szczęśliwą, wszystko wydawało się takie proste... A inni nie znający Boga... uważałam, że po prostu im się nie chce tego spróbować (co poniekąd jest prawdą). Zapomniałam jednak chyba o bardzo ważnym szczególe. Szatan i jego mieszanie w głowach swoimi kłamstwami. Jego przebiegłość i bardzo wysoka inteligencja. Spryt, jakiego nie posiadamy. Zrozumiałam, czemu ci wszyscy ludzie nie chcą próbować. W mojej głowie również pojawiały się myśli nawet o odejściu od Kościoła, chociaż wiedziałam, że musiałabym stracić swoją wiarę do reszty, szukać Boga długo i nie znaleźć, a to co się mi przytrafiło, to było zaledwie powątpiewanie i bunt: "Boże, dlaczego nic nie czuję? Wołam, a Ty nic nie robisz!". Gdy patrzyłam na zdjęcia z tekstami religijnymi, na zdjęcia księży, papieża, czy po prostu nowe artykuły religijne to prawie jakby robiło mi się niedobrze. Ale nie fizycznie, tylko duchowo. Nie wiem, jak szatan zdołał się tak świetnie zamaskować, że prawie kupiłam od niego ściemę, że to moje własne uczucia.
Poszłam do spowiedzi... nikt nie spowiadał. Ironia losu? Może nauczka na przyszłość? Spróbuję jutro.
Piszę dnia kolejnego, rano. Dzisiaj śniło mi się, że chcą pożreć mnie lwy. A zwłaszcza jeden, taki wielki, który ukazał mi się na afrykańskich polach jako ostatni. On nie chciał pierwszego lepszego człowieka, bo ominął pana stojącego pod moim namiotem, w którym się ukryłam, polując na mnie. W pewnym momencie rzuciłam w niego niebieską kosmetyczką, którą złapał w paszczę i w ten sposób ocaliłam swoje życie kontynuując ukrywanie. Gdy się obudziłam po pierwsze zorientowałam się, że to nie była kosmetyczka, tylko apteczka pierwszej pomocy, taka, którą posiadam w rzeczywistości. Po drugie, od razu przypomniał mi się cytat z Pisma Świętego: "Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć." Wtedy zrozumiałam, że ten sen był nie tylko o tym, czego się obawiałam, ale również pewnego rodzaju ostrzeżeniem... Tego samego dnia poszłam na Mszę o 18:00. Gdy stanęłam na swoim miejscu w ławce, usłyszałam głos czytający z ambony: "Zobaczył Bóg czyny ich, że odwrócili się od swojego złego postępowania. I ulitował się Bóg nad niedolą, którą postanowił na nich sprowadzić, i nie zesłał jej."
Ucieszyłam się bardzo. Od tamtego momentu aż do dzisiaj czuję w sobie pokój, o nic się nie martwię, bo wszystko układa się nadzwyczaj dobrze, bez większych zmartwień i problemów :)
Wygrałam bilet na imprezę, by iść z moim ukochanym (a Bóg wie, jak bardzo słabo aktualnie u mnie z pieniędzmi). Gdy chciałam zrobić coś dobrego dla innych np. pyszny obiad, a nie wyrobiłabym się ze wszystkim, okazało się, że zajęcia są odwołane. Kiedy pilnie było mi trzeba przywieźć coś z Ostrołęki do Warszawy, okazało się, że wujek, który raz na miesiąc, dwa bywa w Ostrołęce, akurat tam jest i może przywieźć... Bóg znowu nad wszystkim czuwa tak, że nie muszę się o nic martwić :) Ale UWAGA! Nie oznacza to, że nie muszę nic robić!