czwartek, 26 grudnia 2013

Moc różańca

Spróbowałam dzisiaj. Udało się. Nie od razu, ale po krótkim czasie w ciągu dnia, zaczęło się...
- postrzeganie mojej sytuacji- na lepsze,
- lęki, strachy, obawy, poczucie beznadziei, pustki, żal za błędy przeszłości zniknęły,
- nadszedł pokój, radość, 
- czułam, jakby ktoś pozbierał kawałki mojej duszy, psychiki i zaczął je składać w jedną całość,
- tym kimś była... Maryja... czułam, jak niesamowicie delikatnie obchodzi się z moim zranionym sercem, niektóre rany zostały otwarte na nowo podczas spadku kondycji duchowej... jakby była osobą, która najlepiej zrozumie moje kobiece serce,
- zaczęła upiększać moje wnętrze swoją Miłością i ukazywać mi wszystko to, co we mnie dobre- ale najbardziej wlewała w moje serce przekonanie o tym, poczucie ogromnej wartości, po prostu, ot tak, bez żadnego widocznego dla mnie powodu,
- czułam, jakby znów wszystko wróciło na swoje miejsce.

Czemu nigdzie nie piszą o tym cudownym działaniu różańca?

Modlitwa różańcowa jest moją tarczą i mieczem. Siłą. Zastrzykiem energii. Sprawia, że lepiej widzę, dojrzewam, kawałek po kawałku oddaję siebie Bogu. Nie potrafię inaczej określić tego, jak tylko w sposób, że Maryja przychodzi do mojego serca i przemienia je. Opatruje rany, oczyszcza. Zabiera cały brud- prawdziwy i ten, który nam wciska zły. Sprawia, że czuję się jakbym była najpiękniejsza na świecie. Dlaczego? Ponieważ piękna Jego Pięknem. Jego Miłością. Nie myślę o sobie źle, nie skreślam, nie pomiatam, nie odczuwam odrazy, ponieważ czuję, że mieszka we mnie Bóg- czuję, że to takie ważne- i ja też nabieram znaczenia. Odczuwam respekt do własnego ciała- lepiej rozumiem słowa, że jest ono świątynią Boga. Nie nienawidzę własnych porażek, tylko za nie dziękuję. Każdy powinien tego spróbować. I otworzyć się na moc tej modlitwy. Na łaski :)

Dziękuję Ci, Maryjo, za wszystko, co dla mnie uczyniłaś :)
Dziękuję Ci, Panie Boże, że dałeś nam Maryję, która urodziła kochanego Jezusa.
Dziękuję Ci Jezu, że codziennie przychodzisz nas zbawiać, zwłaszcza wtedy, gdy się tego nie spodziewamy...

środa, 25 grudnia 2013

Kiedy Bóg coś obiecuje, zawsze słowa dotrzymuje :)

Podczas Wigilii czułam wewnętrzną pustkę, większą niż zwykle. I święta mi uciekają- i jest tak inaczej niż zazwyczaj było. Jest dziwnie. Dzień później trafiłam na słowa o. Adama Szustaka:

"Nie mam żadnego kazania dzisiaj, więc muszę się gdzieś kaznodziejsko wyszaleć:) Pierwszy to fragment z Listu do Filipian, gdzie jest mowa o tym, że "Chrystus ogołocił samego siebie przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi". Zajrzałem do tekstu greckiego i jest tam napisane dosłownie, że Chrystus "stał się pustym" - jakoś bardzo do mnie dociera to wyrażenie. Możliwe, że ktoś z Was przeżywa dzisiaj całkowitą pustkę, że te Święta nic nie znaczą, że fajnie, że są, ale w środku jest jakaś dziwna pustka i może nawet pojawia się obawa, że już tak zostanie, bo w końcu ciągle tak jest. Otóż jest Dobra Nowina! Jeśli tak masz to jesteś podobny do Boga! Jesteś podobny do Jezusa! Czy może być coś lepszego niż podobieństwo do Niego? Nawet jeśli tylko w pustce, to jesteś do Niego podobny!"- fragment z funpage'a na facebook'u Langusta na Palmie

Dzisiaj czułam się bardzo osamotniona, opuszczona przez wszystkich i niezrozumiana przez bliskich. Przypominały mi się najgorsze momenty mojego życia, różne zranienia, które były dowodami w mojej głowie na to, że jestem beznadziejna. Głównie chodziło o moje życie uczuciowe, o mężczyzn, których kochałam i z którymi wciąż mamy więź. Moje myśli jednak nadal mknęły do Boga, choć- co dość dziwne, przestałam Mu już chyba ufać. Lub ufam nie aż tak bardzo. To moje pierwsze takie smutne święta. Gdzie moja pogoda ducha, którą miałam wcześniej? Pojawiło się na momencik światełko w tunelu... czytanie na dziś? Ale sekundę później pomyślałam, że to bez sensu. Na pewno coś o Bożym Narodzeniu, albo Maryi- na pewno nic dla mnie. Ale weszłam z ciekawości...

(Iz 62,1-5)
Przez wzgląd na Syjon nie umilknę, przez wzgląd na Jerozolimę nie spocznę, dopóki jej sprawiedliwość nie błyśnie jak zorza i zbawienie jej nie zapłonie jak pochodnia. Wówczas narody ujrzą twą sprawiedliwość i chwałę twoją wszyscy królowie. I nazwą cię nowym imieniem, które usta Pana oznaczą. Będziesz prześliczną koroną w rękach Pana, królewskim diademem w dłoni twego Boga. Nie będą więcej mówić o tobie "Porzucona", o krainie twej już nie powiedzą "Spustoszona". Raczej cię nazwą "Moje upodobanie", a krainę twoją "Poślubiona". Albowiem spodobałaś się Panu i twoja kraina otrzyma męża. Bo jak młodzieniec poślubia dziewicę, tak twój Budowniczy ciebie poślubi, i jak oblubieniec weseli się z oblubienicy, tak Bóg twój tobą się rozraduje.



Zaczęłam się uśmiechać przez łzy- rozumowo wiem, z doświadczenia, że jest obok i TYLE obiecuje! Chwilkę później zobaczyłam na facebook'u zdjęcie:




Kiedyś skakałabym do sufitu z radości, ale chyba jeszcze nie ufam. Uczę się zaufania codziennie, mozolnie, kroczek po kroczku.


niedziela, 22 grudnia 2013

Pan jest pasterzem moim

Psalm 23

Bóg pasterzem i gospodarzem

 1 Psalm. Dawidowy. 
Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. 
2 Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. 
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: 
3 orzeźwia moją duszę. 
Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach 
przez wzgląd na swoje imię. 
4 Chociażbym chodził ciemną doliną, 
zła się nie ulęknę, 
bo Ty jesteś ze mną. 
Twój kij i Twoja laska 
są tym, co mnie pociesza. 
5 Stół dla mnie zastawiasz 
wobec mych przeciwników; 
namaszczasz mi głowę olejkiem; 
mój kielich jest przeobfity. 
6 Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną 
przez wszystkie dni mego życia 
i zamieszkam w domu Pańskim 
po najdłuższe czasy.


Gdy byłam na moim weekendzie Alfa, przy modlitwie o wylanie Darów Ducha Świętego- dostałam Psalm 23. Potem gdy znów poszłam na modlitwę o wylanie Darów Ducha Świętego, ale taką zbiorową, na UKSW, znów dostałam fragment z tego psalmu, tam jest taki koszyczek i losuje się karteczkę. Trafiłam na ten fragment z UKSW wczoraj, ale nie miałam siły w niego wnikać. Dlaczego? Bo zgrzeszyłam i przez te dwa poprzednie dni było ciężko. To ten rodzaj obojętności, kiedy zaczynasz wierzyć, że nic Ci nie pomoże (Twoim emocjom, zranieniom i brudowi). Teraz, gdy miałam dwa dni ciemności: złości, agresji z bezsilności, poczucia niesprawiedliwości, niezrozumienia, braku wartości, czułam się jak zero- nie chciało mi się żyć, straciłam sens, wszystkie plany odeszły w niepamięć, jak jakaś osoba w depresji- uciekałam tylko w serial. Lost. Zagubieni. A tam odcinek dzisiaj, gdzie Mr. Eko skrobie na swojej lasce słowa z Psalmu 23, a potem razem z Charlie'm modlą się do Boga (serial ma 6 sezonów po ok 20 odcinków- i jeśli ktoś oglądał, to wie, że tam jest niewiele motywów religijnych- to niesamowita rzadkość). Bóg cały czas do mnie mówił w chwilach ciemności, nie zostawił mnie, gdy upadłam, był obok i czekał, aż wrócę do Niego! Ale ja byłam zaślepiona przez szatana, dopiero teraz to widzę, jak mnie pocieszał: "Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty, Panie, jesteś ze mną." Nie słuchałam karteczki od Niego wczoraj, to przemówił dzisiaj przez serial. Co za Bóg!!!!!!!!

wtorek, 17 grudnia 2013

Nowenna pompejańska

Skończyłam nowennę pompejańską. Ciągle spotyka mnie wiele dobrych rzeczy, łask, "cukiereczków", jakby całe Niebo się cieszyło i wszyscy święci i Bóg i błogosławili mi :)

Ale... brakuje mi różańca. Bardzo.

Trzeba coś z tym zrobić...:)

PS Później nastąpi edycja i dopiszę o tych wszystkich małych, niesamowitych niespodziankach :)

1) Dostałam pyszne pierniczki- pięknie zapakowane od Ewelinki (jeśli to czytasz, pozdrawiam :) ).

2) Upominek (kolczyki) od mojej nauczycielki gry na wiolonczeli :)

3) Podziękowania za zgłoszenie własnych spostrzeżeń dotyczących wady kręgosłupa chłopca, którym się opiekuję- okazało się, że podejrzenia były słuszne. Dostałam dwa podkłady w prezencie (jeden od Armaniego) :)

4) Dzieci w przedszkolu po raz pierwszy nie mogły się ode mnie odkleić- co chwila przytulały (nawet chłopiec, który potrafi krzyczeć, że chce kogoś zabić), chciały chodzić za rękę- robić coś razem.

5) Odezwała się do mnie znajoma, z którą kiedyś się przyjaźniłam (do tej pory kontakt był nieco urwany- nie rozmawiałyśmy właściwie prawie rok)- zaprosiła na balet "Jezioro Łabędzie" w Sali Kongresowej :)

6) Następnego dnia kolejna znajoma, z którą nie rozmawiałam prawie pół roku. Byłam głodna- choć o tym nie wiedziała- zrobiła mi obiad i dała pyszne kanapki z chleba własnej roboty na wynos :)

7) Chciałam pójść do fryzjera. Obawiałam się przedświątecznych kolejek i braku możliwości zapisania się. Ale miałam dobre przeczucie- wstałam rano, nie spieszyłam się- poszłam do salonu. Jak weszłam, tak za moment siedziałam na fotelu- sytuacja niespodziewana nawet dla pań- akurat miały lukę :)



Czuję, że Maryja bardzo ochraniała mnie przed pokusami, trudnościami, różaniec dawał mi siłę... byłam bardziej wyciszona, opanowana, teraz już tak nie potrafię. Czas to zmienić :)

Zakochaj się w Panu i pozwól, by prowadził Cię


Chyba kiedyś napiszę książkę. Pora na spam dla hardkorów. Powiem tylko tyle, że warto, bo Bóg mnie zaskoczył, a wydawało mi się to już niemożliwe...

Chciałabym się z Wami podzielić czymś szalenie ważnym... Wydarzenia, które opiszę działy się na przełomie miesiąca, może trochę dłużej. Do tej pory myślałam, że widziałam wiele: a to ktoś mówił językami, ktoś upadał podczas modlitwy do Ducha Świętego- sądziłam, że nic mnie już aż tak bardzo nie zaskoczy, żadne cuda, nawet gdybym z dnia na dzień zaczęła mieć wizje (choć najpierw starałabym się wykluczyć schizofrenię  ). I w tym miejscu niski pokłon dla słów mojego kolegi Karola, które powiedział na weekendzie Alfa podczas konferencji, że próbujemy ograniczyć Boga do naszych własnych wyobrażeń. Ograniczamy Jego możliwości w naszej wyobraźni. Bóg zrobił mi miłą niespodziankę- tajemniczą zagadkę, która jeszcze pewnie długo nie będzie rozwikłana.

Aby zacząć po kolei, i nadać ogromne znaczenie temu, co uczynił Bóg, muszę nakreślić całą otoczkę sytuacyjną: moje emocje, uczucia, co przeżywałam w danym okresie, jakie miałam doświadczenia i wspomnienia, oraz przekonania. 

I Niewola
Zaczęło się dość niewinnie...
Wpadłam w emocjonalną pułapkę. Zdarzyło mi się, że w przeciągu tygodnia moje „uczucia” nastawiały się co chwila na inny obiekt- rekordem były trzy różne osoby na tym odcinku czasu. Przestałam ufać sobie, przestałam ufać swoim uczuciom. Pomyślałam, że nie jestem zdolna do miłości, że nigdy nie zaufam sobie na tyle, by móc powiedzieć komuś: „kocham”, ponieważ nie chcę nikogo skrzywdzić, a co w przypadku, jeśli za kilka dni mi się odmieni? Nie rozumiałam tego, co się ze mną działo, bo nigdy wcześniej tego nie doświadczyłam. Czułam, jakbym już nie umiała kochać. Wiedziałam, że coś jest totalnie nie tak. Może nie każdy z Was wie, ale studiuję psychologię, jestem na IV roku. Możecie wyobrazić sobie moje zaskoczenie, gdzie po 22 latach życia mój umysł zaczął mi płatać takie okropne figle. Sądziłam, że siebie znam. Aż tu nagle- bach! Przestałam sobie ufać, ponieważ straciłam kontrolę. Mocno to przeżyłam, podkopało to trochę moje poczucie wartości i wiarę w szczęśliwą przyszłość z jakimkolwiek mężczyzną. Spanikowałam trochę, przestałam czuć się bezpiecznie sama ze sobą. Nie wiem, ile w tym udziału miał szatan, a miał tu całkiem spore pole do popisu, by mnie okłamywać. Wiem natomiast, że to kwestia tego, że w dzieciństwie nie czułam się wystarczająco kochana przez mojego tatę (nie oznacza to jednak, że nie kochał mnie najbardziej, jak umiał- istnieją ponoć różne języki miłości i do każdego z nas może trafiać zupełnie inny komunikat o uczuciach- ale o tym jeszcze nie miałam szczegółowo na studiach). Drugim powodem, dla którego tak się miotałam sama ze sobą był pewnie fakt, że po prostu żaden z tych „obiektów moich westchnień” nie był dla mnie osiągalny, więc przeskakiwałam z jednego na drugi, gdy tylko naturalnie pojawił się na horyzoncie. Przeraziłam się wtedy tą desperacją, którą wcześniej próbowałam wypierać, negować. Uświadomiłam sobie to wszystko z pomocą kilku osób (ukłon w ich stronę  ), a później po prostu próbowałam odpuścić. Czułam się natomiast jako ktoś, kto nie potrafi normalnie funkcjonować i jest uszkodzony- bez żadnej nadziei- mogłam tylko czekać, aż to samo minie. 

II Piękna
Kolejny etap był nieco milszy. Postanowiłam, że skoro tak naprawdę żadnego z tych mężczyzn nie kocham, tak naprawdę mogę przecież pokochać każdego. Po prostu wcześniej tylko desperacko poszukiwałam potwierdzenia swojej wartości, a na drugim miejscu też czułości i poczucia bezpieczeństwa. Odpuściłam i wyluzowałam. Przestałam się skupiać na walce z wiatrakami, tylko skupiłam się na sobie. Na przygotowaniach siebie do przyszłego związku. Równolegle z tym obserwowałam funpage „Piękna” na facebook'u (polecam!  ). W tym czasie często dodawane tam były zdjęcia, gdzie było ukazywane piękno kobiet- zazwyczaj z różnymi tekstami. I to jest etap, kiedy zaczęłam odkrywać swoją kobiecość na nowo. Zmęczona szarpaniną z poprzedniego etapu, nie miałam już ani sił, ani nawet wyjścia, jak tylko zaufać Bogu na maksa, przestać próbować działać na własną rękę (co wcześniej nieświadomie próbowałam robić), i spocząć w Jego ramionach. Przestać się troskać i planować. Znów zaczęło się niewinnie. Pamiętam, że pewnego dnia, gdy odmawiałam różaniec, spojrzałam w lustro (w mieszkaniu w swoim rodzinnym mieście mam wielką szafę na całą ścianę z lustrem + tata ostatnio postawił mi mniejsze lustro na parapecie, które miałam zabrać do Warszawy- chociaż później w to miejsce ustawiłam obrazek Matki Bożej  ). Chcąc, nie chcąc- czasami zerkałam w stronę lustra. Wielkie było moje zdziwienie, że tak pięknie wyglądam, jak odmawiam różaniec! Mam nadzieję, że nie zabrzmi to źle, ale tak właśnie na początku wyglądało moje odkrywanie piękna na nowo. Zwłaszcza, że po zakończeniu poprzedniego związku czułam się bezwartościowa, upodlona i dodatkowo obwiniałam siebie. Wielki pokłon w stronę Maryi- to ona, delikatna i najpiękniejsza kobieta, jako pierwsza zaczęła przemieniać moje zranione i zmęczone serce. Nie do końca zdawałam sobie wtedy z tego sprawę- po prostu było ze mną coraz lepiej, coraz bardziej ufałam Bogu i stawiałam pierwsze kroki ku wyzwoleniu z tych zniewoleń. Zawsze, gdy sięgałam po różaniec, czułam, że rozkwitam- choć wiem, że to było tylko narzędzie, a prawdziwą przemianę kształtowała we mnie modlitwa i obecność Maryi. Przestałam zwracać uwagę na sztuczne, „plastikowe” dodatki upiększające, a zaczęłam dostrzegać wartość tych naturalnych (choć wydawało mi się, że i tak ją znam). Próbowałam pięknie się uczesać (efekt wylewania się we mnie poczucia piękna), ale nawet, jak mi nie wychodziło, co jest mega zaskakujące znów- to nie miało znaczenia! Nadal byłam tak samo piękna. Fryzura przestała mieć wpływ na to, jak bardzo czułam się piękna. To piękno rozkwitało wewnątrz mnie, a ja zaczęłam czuć się taka dobra, kochana, cudowna, przestając zwracać uwagę na jakiekolwiek mankamenty urody, które przedtem mi przeszkadzały. Nawet, gdy ktoś pytał, co u mnie, to przez co najmniej dwa tygodnie opowiadałam, że czuję się po prostu kochana, i taka dobra. I to była Miłość Boża. To był naprawdę owocny czas „cukiereczków”.

III Formacja
Nie wiem na ile, ale trochę nakładały się na siebie w czasie II etap z III. Mianowicie w drugi czwartek listopada byłam na mszy z modlitwą o uzdrowienie na kampusie mojej uczelni, a później koleżanka poprosiła mnie, bym poszła również w niedzielę do Dominikanów na Służewiu- daleeeko ode mnie, (też msza z modlitwą o uzdrowienie), bo jej znajoma nie była już 10 lat w kościele, a w międzyczasie bawiła się we wróżbiarstwo i wywoływanie duchów. Chciała mieć we mnie modlitewne wsparcie w razie czego. Msze były czwartek i niedziela, ale ja cofnę się do poniedziałku. Piękna otoczka nadal trwała. W poniedziałek 11 listopada odwiedziłam z rodzicami babcię. Była na mszy z modlitwą o uzdrowienie w naszym mieście i zapytała mnie, dlaczego oni tak klapią tymi językami, jak się trzymają za ręce i że ona tego nie rozumie, ale że pewnie ja wiem. Wyjaśniłam jej wtedy. Nie przyjęła tego zbyt dobrze, na początku nawet zaprzeczała. Gdy już nie miałam pomysłów na swoje argumenty, by przedstawić wszystko w jak najwłaściwszym świetle, zaczęłam czytać o różnych darach z internetu (+ fragmenty z Pisma Świętego). Wtedy trochę zwątpiła, ale ogólnie przy okazji poruszyła miliony niepotrzebnych i niezwiązanych wątków z tematem- o księżach, o tym, że za bardzo w to wszystko weszłam, etc. Nie wiedziałam za bardzo, co na to mój tata, który Alfę postrzega/ł jako sektę ("robimy eksperymenty na ludziach")- bo akurat wtedy milczał trochę. Próbowałam również wyjaśnić, że to nie jest tylko teoria, a ci ludzie z kosmosu, bo ja też doświadczyłam Ducha Świętego, i opowiadałam o tym, kiedy i jak- ale próbowano mi wmówić (jeszcze ciocia wtórowała babci), że to psychika! Studiuję psychologię i nie wiem? Jak mogę nie wiedzieć... Poczułam się jak oszołom. Niezrozumiany, wyśmiany i odrzucony. Samotność w tej postawie trochę doskwierała- nie było nikogo, kto mógłby mnie wesprzeć. Mojej babci powiedziałam jeszcze, że dar języków mają nawet moi znajomi, że słyszałam też jak się modlą- ale była zdania, że musieli się nauczyć tych języków. „A co, Ty jesteś mniej godna, że nie masz tego daru?”- próbowałam wyjaśnić, że to nie tak, że udziela każdemu jak zechce, ale i tak powoli wycofywałam się z dyskusji, to było bezcelowe (choć może niekoniecznie? Moi rodzice milczeli dużo- słuchali). Chciałam zawsze mieć dar języków, ale nigdy o niego nie prosiłam, w obawie, że moja intencja nie będzie czysta- że może zagrozić mi pycha, a to dla Chwały Bożej, a nie mojej. Wychodziłam z założenia, że jeśli Bóg będzie chciał i uzna, że jest to już potrzebne, wtedy na pewno go w sobie odkryję. Poniedziałek dobiegł końca. Wracamy do Mszy czwartkowej. Nie prosiłam o żadne uzdrowienie, nic nie przychodziło mi do głowy pilnego. Jedynie jedno nieprzebaczenie- na nim próbowałam się skupić, bo nie wiedziałam, na jakim etapie jest ten proces przebaczenia, gdyż na co dzień raczej wypierałam wspomnienia z burzliwej relacji z przeszłości do nieświadomości. Nie chciałam o tym za bardzo myśleć. Prosiłam o łaskę przebaczenia i później ją otrzymałam, jeszcze na tej samej Mszy. W pewnym momencie ksiądz powiedział, by pojednać się w myślach również z tymi, których nie ma w kościele fizycznie. Udało mi się to zrobić, a potem byłam tak napełniona Duchem Świętym, że czułam pokój i miłość- gdy wyobrażałam sobie tę dziewczynę w kościele- nie czułam żadnych nieprzyjemnych emocji. To był czas, kiedy czułam, że jestem bardzo blisko Boga, czułam, że On codziennie leczy moje rany na nowo. Chciałam Go wielbić i to robiłam. Na przeróżnych Mszach, w których uczestniczyłam od kwietnia (od mojego weekendu Alfa), gdzie inni modlili się w językach- przypominałam sobie radę, aby modlić się jedną literą, na przykład „a” i wtedy Duch Święty może przyjść z tym darem, oraz żeby się o niego modlić. Nie modliłam się nigdy o dar, a zawsze gdy w takich momentach przypominała mi się ta rada, po prostu wydawała mi się, mówiąc kolokwialnie: trochę głupia. Może inaczej: ja czułabym się głupio śpiewając: „aaa”. Sztucznie. W pewnym momencie tej konkretnej czwartkowej Mszy, gdy większość modliła się w językach śpiewając, zabrakło mi słów, nie wiedziałam jak się modlić. Zawsze modliłam się po polsku, ale teraz miałam w głowie pustkę. Bardzo automatycznie i spontanicznie otworzyłam swe usta do tej literki i po chwili mój język „dostał palpitacji”  Chwała Panu! Byłam bardzo przejęta całą sytuacją- bo wiedziałam, co się dzieje i było dużo emocji- na tyle, że potem nie mogłam uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Gdy wyszłam z kościoła, dopiero wtedy przypomniałam sobie rozmowę z poniedziałku. Czułam wciąż, że Bóg jest blisko, a przynajmniej, że chce bym akurat w tym konkretnym czasie swojego życia odczuwała Jego Obecność, bym zaufała Mu jeszcze bardziej. Pięknie się mną opiekował i zapewniał, że jest obok, że mogę na Niego liczyć i „wcale nie jestem mniej godna”. Moja relacja z Bogiem się bardzo pogłębiała, a ja czułam się silniejsza, piękniejsza, bliższa doskonałości, choć takiej, która nie jest idealna. Miewałam takie chwile, że czułam się jak perła na dnie oceanu- schowana, nieodkryta jeszcze przez nikogo, po prostu wspaniała. To Jego Miłość rozkwitała we mnie. Współczułam mojemu przyszłemu mężowi, że on jeszcze mnie nie poznał, i że traci teraz każdą chwilę- czułam w sobie taką wspaniałość. A raczej: Wspaniałość, którą obdarowywał mnie Bóg. Niedzielna msza przebiegła dość zwyczajnie, choć nie wiem, czy o jakiejkolwiek Mszy można tak powiedzieć. W kolejny poniedziałek była konferencja z Szustakiem. Moja kobiecość ciągle wylewała się ze mnie na zewnątrz- założyłam sukienkę, którą kupiłam i czułam się piękna (a też nigdy nie wiadomo, czy mój przyszły mąż nie siedzi na sali konferencyjnej). Nadszedł moment kulminacyjno- egzaminacyjny. Obawiałam się jego już wcześniej- na to wydarzenie wg facebook'a wybierała się również dziewczyna, której przebaczyłam na czwartkowej Mszy. Wiedziałam, że może być ciężko i po ludzku zaczęłam strategicznie obmyślać zajęcie miejsca- usiąść specjalnie bliżej, czy specjalnie dalej? Zastanawiałam się, gdzie ona może usiąść. A potem powiedziałam sobie: „Stop!”. Oddałam to Bogu, powiedziałam: „Duchu Święty, Ty mnie poprowadź, niech Bóg decyduje.” No i nieźle mnie poprowadził, bo jakieś 45 stopni przeciwnie do wskazówek zegara od widoku Szustaka- niedaleko przed nami, siedziała właśnie ona. Na początku strach przed własną ewentualną reakcją, potem stres, że w ogóle ją widzę, silne emocje- myślałam, że mi serce wyskoczy w pierwszym momencie. Potem kalejdoskop wspomnień, wszystkich zranień, a potem sytuacja obecna i pokusa: „Ta dziewczyna zajęła moje miejsce w życiu”. Jest z chłopakiem, z którym byłam wcześniej. Przyjaźni się z dziewczyną, z którą ja też przyjaźniłam się wcześniej, a odkąd mieszkają razem, ta druga w ogóle przestała się odzywać. Jak łatwo sobie wyobrazić- alarm organizmu, jako skutek zagrożenia lawiną autooskarżeń, oszczerstw i kłamstw ze strony kolesia od ściemy. Modliłam się w duchu, mając nadzieję, że naprawdę jej przebaczyłam, że to tylko szatan próbuje wykorzystać moje słabości. Nie mogłam skupić się na początku na tym, co mówił Szustak- kątem oka widziałam moją byłą przyjaciółkę i dziewczynę, której tak bardzo chciałam przecież przebaczyć. Nie miałam znów wyjścia, jak tylko zaufać Bogu. Wiecie, że On przekleństwo zamienia w błogosławieństwo? W tym świadectwie będzie kilka takich momentów. Doszło do tego, że zaczęłam się szczerze, w Bożej Miłości w sobie radować, że ta dziewczyna „się ogarnęła”, być może trochę zmieniła, że chce nad sobą pracować, rozwijać się w tym kierunku i że to wspaniale, skoro może ma być jego żoną kiedyś! Nastał we mnie pokój ducha, kolejne zwycięstwo, dzięki Niemu. On wie, co robić w takich sytuacjach, tylko trzeba Mu czasami po prostu oddać stery. Szustak opowiadał o miłości. Wracając do domu miałam silne poczucie tego, że gdzieś tam na świecie czeka na mnie mężczyzna, który jest taaaaki wspaniały! Byłam tego pewna, a przez to bardzo podekscytowana nieznanym. Cieszyłam się i miałam zamiar wykorzystać ten czas na pracę nad sobą, kształtowanie siebie, jako przyszłej żony i matki. 

IV Sen
Przed snem, w myślach westchnęłam do Pana Boga, mówiąc, że jeśli chce mi coś przekazać (odnośnie małżeństwa), to może przyjść do mnie we śnie. Specjalnie nie zrobiłam tego głośno, by szatan tego nie wykorzystał i mnie nie zwiódł, bo ma wpływ na naszą wyobraźnię. Najpierw śniło mi się, że w Polsce wybuchło powstanie: wyraźny podział na młodych, dobrych powstańców, oraz na starszych ludzi u władzy, którzy byli jak gestapo. Chciałam ochronić rodzinę i kazałam im uciekać, ale zanim dokończyłam, oni zapukali do drzwi. Mieli torturować mojego tatę- chciałam poświęcić się za niego. Później jednak uciekliśmy. Porwałam z kolegą autobus ZTM, wyłączyliśmy numer i światła- jedyny kamuflaż, aby uciec. Wieźliśmy też wewnątrz ludzi, których mieliśmy uratować. „Ale wiesz, że grozi nam za to więzienie?”- zapytałam, a on odpowiedział: „Teraz to i tak nie ma już znaczenia”. Później spotkałam siostrę zakonną, Angelinę i trafiłam na obóz „dobrych”, młodych. Mijaliśmy w biegu Szustaka, który się modlił z innymi do Ducha Świętego- my też westchnęliśmy tak tylko w biegu. Później ta dziewczyna, której przebaczyłam mocno w sercu- uśmiechała się do mnie tak miło i szczerze- jak nigdy w życiu. Jej twarz jednak zasłonił mi chłopak, z którym byłam niedawno- chcąc mnie pocałować. Odebrałam to jako pewne zakończenie. Sen był bardzo szczegółowy i realistyczny, pominęłam część drobiazgów. I ostatnia sytuacja: modlił się nade mną Karol- ja klęczałam. Nic się nie wydarzyło specjalnego, on nawet nic nie powiedział. Potem chyba wstałam i poszłam. Istotne jest to, że odczuwałam w tym śnie silną relację z Panem Bogiem, a może bardziej nawet z Jezusem, nie wiem skąd we śnie było to przekonanie, ale było, że jestem Mu oddana tak mocno, że jestem powołana do Zakonu! A najlepsze jest to... że ja byłam w tym śnie szczęśliwa. Obudziłam się o 5:30. To brzmi trochę jak zaburzenia snu, często mam koszmary. Ale akurat tak fajnie się złożyło, że na uczelni nasz profesor przeprowadził badania dotyczące zaburzeń snu- jeśli coś wyjdzie nie tak, powiadomią nas i będziemy mieli konsultacje w klinice psychiatrycznej  (tak, wiem, pocieszające). Po przebudzeniu, pierwsza myśl: przypomnienie mojej prośby- „Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, możesz przyjść we śnie.” Totalna panika. Łzy. Jedyne, co powtarzałam Bogu, to że się boję. Uświadomiłam sobie również, że nie potrafię powiedzieć, jak podczas wejścia na Jasną Górę w sierpniu: „Oto ja, służebnica Pańska...”. Bardzo się bałam. Nie miałam wątpliwości co do tego snu, ale nie chciałam się zamykać na Boga. Tego poranka, po raz pierwszy w życiu zaczęłam rozważać na poważnie życie zakonne. I nie chodzi tutaj o to, czy ja wybiorę to, czy nie: na razie nie jest to chyba aż tak istotne, bo rozeznawanie to proces, może się ciągnąć przecież latami, jednak czuję ogromne pragnienie, by opowiedzieć Wam, co się wtedy ze mną działo i co czułam.

V Jezus chłopakiem?
Pozdrawiam Andrzejka, który mi ze 3 tygodnie wcześniej zasugerował taką sytuację. Szustak powiedział na swojej konferencji, że w Niebie będziemy tak mocno kochać, każdy każdego, że to będzie coś, co przekracza nasze wyobrażenia, a z pewnością największą miłość kobiety do mężczyzny, nawet gdy stają się jednym ciałem. Później wspomniał, że siostry zakonne mają oblubieńczą relację z Panem Jezusem- podobno- podkreślił. Otóż trochę nieświadomie weszłam w podobną relację z Nim. To dlatego wcześniej czułam się taka piękna, kochana i cudowna- leczyła mnie Miłość Jezusa. Moje „problemy z chłopakami” przestały mieć znaczenie, później wydawały się śmieszne, a przede wszystkim zażegnane na zawsze, nadeszło uzdrowienie. I chociaż nadal chciałam mieć męża, to stałam się wolna. Natomiast przez trzy dni po moim śnie, non stop odczuwałam obecność Jezusa przy mnie. I to jest główne przesłanie tego świadectwa, najważniejszy wątek. Nie wiem, czy będę w stanie opisać, co wtedy czułam, trzeba by było ze mną porozmawiać w trakcie tamtych dni... Trochę tak, jakbym przez trzy dni faszerowała się endorfinami. Pozdrawiam Ewelinę i Oktawię . Przede wszystkim, poza tym, że czułam się nadal piękna, kochana i cudowna, to czułam Jego Miłość. „Niespokojne serce, póki nie spocznie w Panu”. „Tylko Bóg jest w stanie zapełnić pustkę wewnątrz nas, żaden mężczyzna, ani kobieta tego nie jest w stanie uczynić”. Te słowa nabrały dla mnie nowego znaczenia. On wypełniał mnie całą, naprawdę czułam się, jakbym właśnie była z Nim w związku. No jakbym była na wiecznej randce 24h/dobę. Spokojna, bezpieczna, pewna siebie, rozkwitająca. Ale to nie wszystko. Druga rzecz, to taka, że czułam, jakby ktoś nałożył na mnie wtedy klosz osłaniający. Przez trzy dni czułam, jakby szatan nie miał do mnie dostępu. To było cudowne uczucie- jakby przedsmak Nieba! Nie czułam do nikogo urazy, byłam pełna cierpliwości, wyrozumiałości- a to były skutki tego, jak bardzo Jezus i Jego Miłość działały we mnie. Czegokolwiek nie robiłam- czy to było zmywanie naczyń, czy schodzenie po schodach, przebieranie się, czy gotowanie, sprzątanie- czułam, jakby Bóg we wszystkim mi błogosławił, czułam wokół siebie świętość- czułam prawie, jakbym ja była święta! Dodatkowo, co najbardziej urzekło mnie w Jezusie: On był taki delikatny, nienarzucający się, jakby bał się, że mnie spłoszy, bo wiedział o moich wszystkich obawach, wiedział, że jestem jak tchórzofretka i tak się czułam. Był blisko mnie, cały czas czułam się bezpieczna, chociaż czułam pewne obawy. Pierwszego dnia znów płakałam, do tego stopnia Jezus pochłonął mnie całą, że bałam się, że Go zawiodę, że wybiorę źle. Do tej pory swojego życia marzyłam cały czas o rodzinie, baaaardzo! Aż tu nagle taki szok. Nie chciałam Go zawieść, zasmucić, bo zasmuciłabym wtedy samą siebie. W miarę, jak mijały godziny, dotarło do mnie w pewnym momencie, że to tylko jedna z dróg, jaką On może mi proponować i że nie będzie zły, jeśli wybiorę inaczej. Dał mi wolną wolę, bym mogła sama wybrać. Ale i tak wiedziałam, że to bez sensu wybierać samemu, przecież On się nie myli... Z jednej strony czułam się mocno zniewolona w wyborze na samą myśl o tym, że moja rodzina by się dowiedziała o takich zapędach. Przerażało mnie to. Wyobrażałam sobie ich myśli i wyobrażenia, oraz reakcję- zwłaszcza po historii z ciocią, która była w zakonie, ale z niego wystąpiła. Z drugiej strony chciałam, żeby to nie miało na mnie żadnego wpływu- jeśli bym bardzo mocno tego pragnęła i była przekonana, na pewno bym to zrobiła i nie zważała na ich zdanie. Ten temat dość szybko poszedł w odstawkę, bo już pierwszego dnia. Nie pojmowałam tego, co Jezus ze mną wtedy wyprawiał. Do tego stopnia mnie urzekł swoją delikatnością i pozostawianiem mi poczucia wolności, że zaczęłam sobie siebie wyobrażać, jako siostrę zakonną. W habicie. Przed lustrem nawet. Ukryte włosy, brak makijażu i myśl, że nigdy nie założę szpilek, ale też, że przecież ja tak naprawdę nigdy ich nie lubiłam. Moja wyobraźnia była dość ograniczona, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Tylko Jezus. Teraz mam ciągle ochotę Go wychwalać, wiem, jaki jest, bo dał mi Siebie poznać w pewien sposób. Wyobraźcie sobie również, że podczas tych trzech dni straciłam zainteresowanie mężczyznami. Próbowałam wyobrazić sobie najfajniejszego chłopaka, jakiego kiedykolwiek spotkałam w życiu i propozycję spędzenia z nim reszty życia. On był taki blady w świetle Jezusa... Jezus stał się dla mnie najważniejszy, najlepszy, i najwspanialszy. Prowokowałam siebie w tramwaju, jadąc do pracy- sprawdzając, czy na pewno utraciłam to zainteresowanie. Na Adoracji pewien chłopak wyszedł i dawał świadectwo, był przystojny- więc ponownie- prowokowałam sama siebie. Nic z tego. Jezus. Tylko On  Mało tego. W przeciągu tych trzech dni, nie wyobrażałam sobie pozostać w takiej relacji z Jezusem, prowadzić dom, mieć męża. Interesować się jakimkolwiek innym mężczyzną, być z nim, nawet fizycznie, po ślubie (rozumiem już w praktyce ślub czystości sióstr). Jezus był ze mną wszędzie, uzdrowił mnie i chronił. Nawet, gdy zasypiałam, czułam, że jest obok, cały czas mnie pilnuje, wspiera. I najciekawsze: czułam, że to już nie tylko ja Go adoruję. Czułam, że ON ADORUJE MNIE. Był taki czuły i delikatny, a ja mówiłam Mu cały czas, jak go kocham i byłam zakochana... Nie zapomniałam jednak o swoich pragnieniach macierzyństwa fizycznego, o założeniu rodziny, a z drugiej strony- nie chciałam przecież utracić relacji z Jezusem. Bałam się również, że już nie spotkam nikogo na swojej drodze, skoro nadal będę w takiej relacji- bo to najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Lub spotkam, a relacji z Jezusem nie utrzymam. Znów się obawiałam, choć były to moje czysto ludzkie obawy, czułam się wolna w swoim wyborze, a szatan nadal był gdzieś daleko. Drugiego wieczoru w dzień, zobaczyłam tekst na faceBóg: „Licytuj się z Bogiem, nawet jeśli nie wypada.”. Zapomniałam o nim, ale gdy kładłam się spać, zaczęłam z Nim rozmawiać i właśnie się targować... Próbowałam wyobrazić sobie sytuację, w której jestem powołana do bycia siostrą zakonną, a jednak wybrałam drogę rodziny. Jednocześnie zadawałam sobie pytanie: „Co musiałabym zrobić, żeby wydać tyle samo krotny owoc?” Ksiądz Pawlukiewicz rok temu na konferencji na UKSW mówił wiele ciekawych rzeczy: że jeśli rozminiemy się z powołaniem, nie znaczy, że będziemy mniej szczęśliwi, Bóg ma dla nas również plan B. Tylko wtedy wydamy np. owoc 30-krotny, zamiast 70-krotnego. Wyliczałam sobie w głowie, co mogłabym zrobić, by ten owoc powiększyć (chodzi o dzielenie się Miłością i bycie apostołką): praca w domu dziecka, lub innym ośrodku, gdzie jest widoczny głód miłości, adopcja dzieci, urodzenie własnych... I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że nie da się wydać aż takiego owocu. Rodzina zobowiązuje, trzyma w miejscu. Trochę posmutniałam. Następnego wieczoru, gdy już biłam się z myślami, bo jednak macierzyństwo wciąż wydawało mi się takie cudowne, oddałam Bogu swoje marzenia. Oczywiście z nadzieją, że weźmie pod uwagę wszystkie moje pragnienia, a wtedy chyba jednak myślenie o rodzinie wygrywało (zwłaszcza, że byłam po rozmowie z koleżanką z mojego roku, która jak się okazało, jeździ na spotkania do sióstr od dwóch lat)- relacja z Jezusem była cudowna i dla niej jedynie byłabym w stanie się poświęcić, ale nie byłam gotowa na podjęcie tak radykalnej decyzji. Wtedy kurtyna opadła. Jezus się wycofał, oddalił, chociaż wszystko działo się bardzo płynnie i naturalnie. Gdy spojrzałam na parę zakochanych na przejściu, czwartego dnia- powróciło myślenie sprzed 3 dni. Ale tęskniłam bardzo za Nim. Nie wiem, co będzie dalej, nie chcę zamykać się na wybór tej ścieżki. Wiem jedynie, że jeśli Bogu na tym będzie zależało, na pewno jeszcze się o mnie upomni, a teraz nie powinnam się martwić (nie lubię niepewności w tak ważnych sprawach). Pozdrawiam Annę F  Kiedy na Adoracji powiedziała o jednej osobie, która sądzi, że jak zaufa Bogu w 100%, to pójdzie do zakonu/zostanie kapłanem, a jeśli w 75%, będzie miała szczęśliwą rodzinę, zaczęłam się ze szczerym zaciekawieniem zastanawiać, o kim ona może mówić. Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że to dotyczy mnie. Od tych trzech dni minęło już prawie dwa tygodnie, a ja biłam się z myślami i trochę oddaliłam od Pana Boga w takim sensie, że ograniczyłam swoje zaufanie do Niego. Nie potrafiłam powiedzieć już, żeby działał tak, jak chce i też sama dokonać wyboru, więc po prostu trochę się wycofałam, bo bałam się, że wybierze za mnie. Teraz pracuję nad zaufaniem i relacją z Bogiem na nowo. Zobaczymy, co będzie dalej  Może mogę nadal ufać w 100%, że On mnie nie zawiedzie, że tylko mnie zaprosił, a wybór nadal należy do mnie i nie będzie wcale zły, tylko jednak wciąż, jako plan B. Nadal ma pierwsze miejsce w moim sercu, ale nie wiem, co przyniesie przyszłość. Wiem jedno i to, jako konkluzję chcę Wam przekazać: Jezus jest najwspanialszy i nie chce nigdy nam się narzucać- Bóg działa na tyle, na ile Mu pozwolimy, zaprosimy Go. Jeśli nigdy nie złożę ślubów wieczystych, to przede wszystkim dobrymi owocami, które teraz widzę, to otwarcie na inną drogę powołania, Jezus nauczył mnie, jak się powinno kochać, pokazał mi, na jaką miłość zasługuję (a o tym chyba zapomniałam po ostatnich wydarzeniach), pokazał też, jak On nas bardzo kocha, pozwolił mi tego doświadczyć, uleczył moje rany z przeszłości, moje poczucie własnej wartości, odkrywanie wnętrza i piękna, które tam tkwi. Jestem wdzięczna za to wszystko i jeśli ktoś chce, może westchnąć do Pana Bogu z krótkim podziękowaniem za to dobro, oraz o światło Ducha Świętego w dalszym rozeznawaniu. On naprawdę nas wszystkich, bardzo, bardzo kocha, a w Niebie będzie wieczne szczęście i Miłość  Nie wiem, czy wyraziłam chociaż w połowie, jak bardzo On nas kocha... Nie da się tego przekazać słowami. Czuję jedynie silne pragnienie by o tym opowiadać- może na razie tylko o to chodzi?
Chwała Panu!!!!!!!!!!!

sobota, 9 listopada 2013

Carpe diem

Kawałek czasu temu pisałam tutaj o Uli chorej na raka. Jakiś czas modliłam się za nią. Zmarła we wrześniu.

Wczoraj trafiłam na wspaniałe świadectwo. Miała tylko 16 lat, a doszła w życiu do rzeczy, o których większość ludzi umierając w podeszłym wieku, może tylko pomarzyć. Bardzo ją podziwiam, jest dla mnie ideałem. Ona była Przepiękna! 

Z jej świadectwa najbardziej poruszyły mnie trzy fragmenty. Jeśli ktoś zamierza przeczytać całość, polecam je pominąć, na dole podałam link do oryginalnego tekstu:

"A najważniejsze jest to, że każdy człowiek na Twojej drodze życiowej to łaska. Ten, który pomoże Tobie i ten, któremu pomożesz Ty. Ten, który się modli za Ciebie i ten za którego się modlisz Ty. Szczególnie ci ludzie, którzy postępują niewłaściwie – Oni Cię uświęcają. Musisz im pomagać i musisz za nich dziękować, bo to oni kierują Cię do świętości.

Nie napisałam świadectwa jak się można było spodziewać o niesamowitym cudzie uzdrowienia z białaczki. Ale Pan uzdrowił spojrzenie mojego serca i teraz potrafię dziękować za każdy najmniejszy szczegół mojego życia. To, że mogę usiąść, mogę wstać i iść, bo to też często się stać nie może.

Wierzę w to, że Bóg może mnie z tej choroby uzdrowić, szybciej niż przewidywane leczenie, ale jeżeli On zechce to leczenie będzie przebiegało powoli albo wyzdrowienie nie nastąpi. Nie jest to choroba niewyleczalna, ale wiem, że cokolwiek Pan zrobi z moim życiem, będzie ono świadectwem wiary i miłości. Jestem przekonana, że czy ozdrowieję, czy umrę, moje życie będzie dowodem na to, że musimy szybko nauczyć się patrzeć przed siebie z miłością do wszystkich i wszystkiego czym Bóg nas obdarza i doceniać każdą chwilę prowadzącą nas do zbawienia."

Ula, najdzielniejsza wojowniczka, o jakiej miałam zaszczyt przeczytać.

Źródło: List Uli

Chciałabym podzielić się również z Wami swoimi przemyśleniami i doświadczeniami, które wczoraj miały miejsce. Gdy przeczytałam ten list, oczywiście się wzruszyłam. Ale nie dlatego, że Ula już odeszła. Jestem głęboko przekonana o tym, że trafi do Nieba. O nią nie trzeba się już martwić, a na pewno nie bardziej, niż o naszych żyjących niewierzących. Wzruszyłam się, bo Ula trafiła w samo sedno sensu życia. Naprawdę nie doceniamy wszystkiego, co nas napotyka. Zabawne, ponieważ wczoraj kilka godzin wcześniej, obejrzałam w telewizji bajkę: "Shrek Forever". Fabuła tej części kręci się wokół tego, że główny bohater nie docenił swojej rodziny, bliskich, przyjaciół, a później to wszystko stracił. Pod koniec filmu udaje mu się to jednak odzyskać, po wielu staraniach i wysiłkach. Wzruszyłam się również, kilka razy. Dlaczego? Ponieważ w tym biednym, zranionym, zielonym wielkim ogrze ujrzałam siebie. Dokładnie rozumiałam to, co przeżywał. Ale w życiu nie zawsze tak bywa, że możemy osiągnąć happy end. Żadna chwila nie powtarza się po raz kolejny, każda jest unikatowa. Nie zawsze możemy naprawić krzywdy, które wyrządziliśmy innym. Zazwyczaj nie umiemy, ale nierzadko też- po prostu nie mamy już na to czasu, gdy wreszcie zaczynamy rozumieć nasze błędy... Najczęściej jest już za późno. 

Po przeczytaniu tego świadectwa zrozumiałam, jakim cennym skarbem są dla nas ludzie tacy jak Ula. Jej list chociaż na chwilę zatrzymał mój czas w miejscu: mogłam wstać i ucieszyć się z tego, że potrafię stanąć na nogi! Spojrzeć wokół na bałagan i zawstydzić się, że nie zwracałam na niego uwagi, oraz że nie miałam motywacji, by go posprzątać. Delektowałam się każdym swoim ruchem, a każdy mój oddech był triumfalny. Kilka rutynowych chwil na kanapie w moim małym pokoiku zamieniło się w ogromną satysfakcję. Czas się zatrzymał, a ja? Zaczęłam doceniać. Przyszłam na ten świat- nie miałam wtedy nic. Rozejrzałam się dookoła. Mam przecież tak wiele. Chociażby czekoladę, którą kupiła mama. Mam czekoladę. Mam pieniądze na czekoladę. A przede wszystkim mam jeszcze mamę. Mam telewizor, czarny, dość duży, sprawia wrażenie przedwojennego, ale tak ładnie wciąż odbiera. Spojrzałam na wielką szafę po babci z lustrem: jestem taka piękna. To nic, że na twarzy mam przebarwienia, a na moich udach kwitnie cellulit. Jestem piękna. Mam piękne dłonie i oczy. Gdy patrzę na dłonie, widzę swoją pełną miłości kobiecość. Ręce gotowe do pracy, pełne zapału i oddania. Oczy są takie niebieskie, królewskie. W tęczówkach można ujrzeć sporo cierpienia, ale zmarszczki wokół oczu wciąż sprężyście ozdabiają kąciki, mówiąc całemu światu o wielkiej radości, którą mam w sercu. Mam piękne włosy- mimo, że są cienkie i rozdwojone. Są miłe w dotyku, pełne blasku i dają dużo ciepła, przez to, że są długie. I mam piękne nogi- dzięki którym mogłam do tej pory pielgrzymować i zwiedzać świat. 

Nie narzekam zbyt często i generalnie cieszę się życiem. Wydaje mi się, że doceniam wszystko wokół. Czasem modlę się za ludzi, którzy są wobec mnie nieżyczliwi. A jednak zobaczyłam, ile we mnie jest jeszcze ukrytych głęboko niedoskonałości. Nie doceniam życia tak, jak na to zasługuje. Jest przecież bezcenne. Nie doceniam czasu i zbyt często go marnuję, zwłaszcza przed komputerem. Wciąż nie umiem lepiej zorganizować sobie czasu. Nie doceniam siebie. Nie doceniam bliskich. Nie doceniam trudów dnia codziennego, trosk i przede wszystkim cierpienia, które tak bardzo mnie przemienia... Nie potrafię pójść i spotkać się z nieprzyjaciółmi. To przecież takie proste- wyjść i porozmawiać. Nie tylko wyjść z domu. Wyjść poza siebie, swój własny egoizm. Pychę. Dumę. Darować wszystkie winy. Nie jest to aż takie trudne, gdy spojrzymy na wszystko oczami Boga. Przecież ja też kogoś kiedyś skrzywdziłam, też kiedyś nie umiałam wystarczająco kochać... I choć teraz czuję, że umiem, to świadectwo Uli uświadomiło mi, że jednak wciąż za mało kocham. I może wykładam często swoje serce jak na dłoni- na pokaz. "Patrzcie i podziwiajcie! To prawdziwy cud życia, to miłość. To moje serce. Możecie dotknąć, wziąć trochę ciepła, jest całkowicie za darmo!" A oni nie zauważają. Biegną gdzieś, sama nie wiem gdzie. Nie wiem, czy oni wiedzą. A gdy zauważą, czasem biorą i odchodzą. Nie doceniają. A ja muszę starać się być wdzięczną. Muszę mnożyć miłość, dzieląc ją. Ot, taka dziwna nielogiczna matematyka. Dzięki nim mogę zobaczyć, jak nie chciałabym żyć. Dzięki nim moje serce uczy się kochać- wybaczać wszystkie rany i blizny. Później jest coraz silniejsze i nie daje się tak łatwo zranić. Albo może daje, tylko ja już nie zauważam? Może wtedy dzięki dobremu nastawieniu i mocy bożej, przebaczenie nadchodzi automatycznie, z ogromną wyrozumiałością, a serce odpiera cios? Nie wiem, jak to jest z tym wszystkim. Wiem jedno: zaufać w pełni można jedynie tym, którzy naprawdę potrafią doceniać. Musimy umieć zadbać również o własne serce. Nie wiem, czy już to potrafię. Nie wiem, czy chcę potrafić- może Bóg powołuje mnie do trudniejszej drogi, takiej która jest naznaczona bólem. Do miłości, która kończy na krzyżu- a mimo wszystko jest pełna szczęścia dzięki łasce cierpienia. Gdy cierpimy przez grzech innych, tak jak cierpiał za nas Jezus na krzyżu- wylewa się w nas Boża Miłość :) 

A może to jest tak, że otrzymujemy ogrom Miłości Bożej, którą nie da się nie dzielić- by ją rozdawać bez względu na osoby. Może zaczynamy uczyć się wtedy kochać również ludzi, którzy nie dbają o nas- tak samo, jak On kocha grzeszników- byśmy byli świadectwem Jego Miłości, bez względu na ewentualne skutki uboczne, zranienia, które nas czekają. Tak jak za każdym razem Jezus przyjmuje je na siebie na krzyżu, gdy Go ranimy. I uczymy się również przebaczenia, jakim za każdym razem obdarza nas Bóg. Uczymy się, jak kochać Bożą Miłością :)

"I jeśli Bóg jest z nami, to nic nas nie zatrzyma, bo kiedy Bóg jest z nami, to kto przeciwko nam?"

Zastanawiam się, ilu osobom świadectwo Uli może odmienić życie... :) 


Myślę, że teraz, kiedy już udaje mi się zaufać Bogu, uczy mnie, jjak radować się, gdy część wydarzeń życiowych nie układa się po naszej myśli. Doceniania wszystkiego wśród szarych, pochmurnych dni. 

O, a to właśnie Ojciec Pio na dzisiaj:

9. Proszę cię, abyś się nie martwiła z tego powodu, że cierpię, bo nadal będę cierpiał, ponieważ cierpienie -choćby było nie wiem jak wielkie -porównane z dobrem, które na nas czeka, okazuje się czymś przyjemnym dla duszy (Epist. 111, s. 402)


Proście, a będzie Wam dane! :)

Jakiś czas temu zobaczyłam ogłoszenie kolegi na stronie wspólnoty o panu Janku. Znów potrzebuje wsparcia i pomocy. Można powiedzieć, że go znam, już kiedyś organizowaliśmy mu zbiórkę żywności, byłam u niego w domu dwa razy. I nie mam teraz pieniędzy. Żyję na minusie (-kilkaset zł). Po raz pierwszy w przeciągu moich 4 lat studiów jest tak ciężko materialnie teraz. Ale chciałam pomóc, bo miałam w głowie wdowi grosz... To było pragnienie, by totalnie zaufać Bogu- nie przejmować się niczym. Nawet pieniędzmi. Przecież naprawdę są ludzie, którzy mają jeszcze mniej i potrzebują ich bardziej. Wysłałam pieniądze, które miałam na koncie (coś ponad 12 złotych). Potem westchnęłam do Boga: "Boże, szukam pracy od około tygodnia i nic nie znalazłam. Może Ty mi pomożesz? Przecież wiesz, ile potrzebuję". Chwilę później weszłam na portal niania.pl i pierwsze ogłoszenie na górze, które mi się wyświetliło- było niemalże idealne (w przeciwieństwie do kilkudziesięciu poprzednich, które zdążyłam podczas tego tygodnia przejrzeć). Mama tego chłopca już do mnie dzwoniła i jesteśmy umówione na rozmowę, ale jak nic niespodziewanego się nie wydarzy, to już chyba będzie ok...


Historii ciąg dalszy:

Poszłam na rozmowę. Pomodliłam się do Maryi, by przyszła podczas niej do serca mamy tego chłopca, jako że Ona jest najwspanialszą Mamą :) Poza mną było jeszcze 6 innych osób na to miejsce- bardzo chciałam zwątpić- pomyśleć, że jest na pewno wiele lepszych osób ode mnie- nie mam żadnych papierków, uprawnień i w dodatku to moja pierwsza praca w takim charakterze. Jednak mimo wszystko czułam w sercu nadzieję - czułam się trochę jak szaleniec, który jest zaślepiony, gdy się jej oddawałam. Najpierw zadzwoniła do mnie :) Dostałam tę pracę i jest pięknie! :)


Chwała Panu!


niedziela, 13 października 2013

Mama czuwa, Mama wie...

A może jednak nie taka...sama? Powiem tylko tyle, że wznowiłam nowennę pompejańską za chłopaka, z którym byłam, mimo wszystko... I za naszą relację. Nie skończyłam pierwszej dziesiątki pierwszego różańca i dostałam smsa. Propozycja spotkania. Będzie się działo :)

Dodatkowo tak idealnie piękny Dialog z Tatą, przez myśli Ojca Pio na dziś:

13. Starasz się troskliwie, moja dobra córko, o znalezienie największego dobra. Ale tak naprawdę to ono jest w tobie i trzyma cię rozciągniętą na obnażonym krzyżu, dając Ci siłę, by znieść nieznośną mękę, i obdarza cię miłością, byś mogła kochać - nawet w sposób przepełniony goryczą - Miłość. Stąd twój lęk spowodowany tym, że widzisz utratę dobra i odczuwasz nie- smak, który jest tym bardziej zbędny -nie zauważasz tego -im jest ono bliższe ciebie i im mocniej z tobą związane. Zbędne jest również twoje martwienie się o to, co ciebie spotka. Przecież obecny stan jest już ukrzyżowaniem z miłości (Epist. III, s. 651).


Ufajcie! Bo ja ani razu w tej burzy nie zwątpiłam!

A najciekawsze jest to, że dzisiaj papież Franciszek zawierzył świat Maryi :)

sobota, 12 października 2013

Pocieszyciel

Zostałam już sama. Jestem wolna. Wczoraj zakończył się mój związek. Po długotrwałych cierpieniach i walce. Dzisiaj, pełna zaufania odwiedziłam parę przyjaciół. Rozmawialiśmy również dużo o Bogu, cytatach z Pisma Świętego, później o Alfie i charyzmatach... W tym momencie przyszedł cudowny Duch Święty :) Skutecznie zabrał resztki smutku i cierpienia. Jednocześnie był żywym świadectwem dla moich znajomych. Rozważali wcześniej uczestnictwo w kursie Alfa, tuż przed moim wyjściem stwierdzili, że może w następnym semestrze się wybiorą. Gdy wróciłam do domu, okazało się, że "przypadkiem" moja przyjaciółka znalazła na poczcie kurs na swojej uczelni. Była bardzo zdumiona, ponieważ już nie używa tamtego adresu. 


O Pocieszycielu, który przyszedł dzisiaj:


Zapowiedź Pocieszyciela



15 Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania.

16 Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, 

aby wami był na zawsze - 

17 Ducha Prawdy, którego świat przyjąć nie 

może, ponieważ Go nie widzi ani nie zna. Ale wy Go znacie,

ponieważ u was przebywa i w was będzie. 18 Nie zostawię was 

sierotami: Przyjdę do was. 19 Jeszcze chwila, a świat nie będzie 

już Mnie oglądał. Ale wy Mnie widzicie, ponieważ Ja żyję i wy żyć 

będziecie. 20 W owym dniu poznacie, że Ja jestem w Ojcu moim, a 

wy we Mnie i Ja w was.



A tutaj tekst, na który natrafiłam wieczorem, idealnie 

odzwierciedlający owe spotkanie :)))



Kochany Tata, co zsyła Pocieszyciela!

piątek, 11 października 2013

Miłość!

Wiem! Największa i najprawdziwsza miłość jest wtedy, kiedy potrafimy wybaczyć niemalże wszystko... Wszystko! Ciężko wyobrazić sobie to wszystko. Czasem najgorsze rzeczy z najgorszych. Nie znaczy to zapomnieć, udawać... a jedynie dać drugą szansę. I dziewięćset sześćdziesiątą ósmą też. I kiedy ktoś plunął Ci w twarz, a Ty potrafisz się z nim w swoim życiu pojednać, nie tylko jesteś zwycięzcą. Uczysz się kochać.

Tyle razy zdradzamy Jezusa, zadając się z szatanem, a mimo wszystko, On przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Musimy przebaczać, jeśli chcemy Go naśladować...


I uczę się żyć z bliznami po ranach, które ktoś zadał i nie ma w tym już mojej niemocy, bezsilności i żalu, buntu. Wszystko, co oddaję Jemu, jest bezpieczne. On się tym opiekuje. 


Ojciec Pio na dziś:


11. Nie bój się o twego ducha. Wszystko, o czym mi piszesz, to oznaki szczególnej miłości i próby, którymi doświadcza cię Niebiański Oblubieniec. Chce cię bowiem upodobnić do siebie. Pan Jezus widzi dyspozycyjność i dobre pragnienia twej duszy. Są one najlepsze! On je akceptuje i nagradza. Nie patrzy już na twą niemoc i niezdolność. Bądź więc spokojna (Epist. 111, s.461).

poniedziałek, 7 października 2013

Światłość w ciemności świeci

Ostatnie dni były dniami mojego upadku, porażek... przede wszystkim grzechu. Może nawet zwątpienia? Prawda jest taka, że to ja pogubiłam się w swoim życiu i powoli oddalałam się od Boga, a On przestawał mieć ze mną kontakt. Po prostu nasza relacja się psuła. Ja oddalałam się od Niego. Nie zauważyłam nawet kiedy, do mojego życia wtargnął ze swoimi butami... zły. A ja się zgodziłam. Dlaczego? Zielonego pojęcia nie mam! Od Boga odczuwałam brak informacji, brak znaków... A od swoich bliskich doznawałam wielu krzywd i okropnych słów, które były kłamstwami szatana. Ponadto osoby te szczerze wątpiły i podważały działanie Pana Boga, co miało na mnie dość duży wpływ. Chcąc, nie chcąc, przy braku odczuwania Miłości Bożej, odbierając jedynie same negatywne sygnały o sobie, zaczynałam powoli w nie wierzyć. Wcale nie czułam się już Dzieckiem Bożym, coraz bardziej wierzyłam w to, że moje życie nie jest takie kolorowe, piękne, jakie było, i jakie sobie wymarzyłam. Byłam w swoich oczach coraz bardziej upodlona. Czując przenikający moje dni zawód, widząc porażki, które mnie napotykały, oraz ciszę ze strony Boga, być może zakłóconą przez śmietniska tego świata, po prostu pogodziłam się ze swoim losem. Popełniłam grzech. Resztki mojego rozumu poruszały sumienie, czułam się okropnie. Nie pozwalam sobie na popełnianie grzechów, zawsze bardzo siebie pilnuję i wystrzegam się ich jak ognia... I wiedziałam, że tym razem za mało walczyłam. Przystać na grzech? To dopiero sytuacja dla mnie wyjątkowa. Nowa, bo od wielu, wielu miesięcy nie stało się w moim życiu nic podobnego.  Zdarzało mi się upadać, ale nigdy tego nie chciałam (za wszelką cenę) i odbierałam to bardziej jako słabość... Tym razem coś mi się w głowie pomieszało i popełnienie grzechu stało się bardziej obojętne... Jeszcze tego samego dnia robiłam porządki w domu. Trafiłam na książkę, w której w danym dniu znalazłam pocieszenie dla siebie:


Ucieszyłam się, bo wiedziałam, że Bóg jednak jest w pobliżu i zależy Mu na mnie. Pomyślałam, że to bardzo głupie, że musiałam do tego doprowadzić... Ale może czasami naprawdę trzeba dotknąć dna, żeby móc się od niego odbić? Pierwszy piątek, chciałam pójść do spowiedzi. Nie poszłam. Mocno wierzyłam, a zarazem zbyt słabo. Moje zwątpienie mieszało się również z niechęcią do Kościoła, czułam bunt wobec Boga. Przecież tyle się wcześniej modliłam! 3 różańce dziennie, a czułam, jakby Bóg stał się skąpcem... Jakby się obraził. To było zbyt niesprawiedliwe na mój ludzki rozum, a moja pokora i ufność... takie nieobecne... Odłożyłam spowiedź na dzień następny. Następnego na kolejny. A w niedzielę nie uczestniczyłam we Mszy Świętej w ogóle. Nie oznacza to, że nie wybrałam się do tego kościoła... Nawet przekroczyłam jego mury. Ale co się stało? Nie do końca umiem to wyjaśnić. Przeczytałam czytanie w domu. Znów odczułam, że Bóg jednak mnie nie opuścił. 

 (Ha 1,2-3;2,2-4)
Dokądże, Panie, wzywać Cię będę, a Ty nie wysłuchujesz? Wołać będę ku Tobie: Krzywda (mi się dzieje)! - a Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzeć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie. I odpowiedział Pan tymi słowami: Zapisz widzenie, na tablicach wyryj, by można było łatwo je odczytać. Jest to widzenie na czas oznaczony, lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi; a jeśli się opóźnia, ty go oczekuj, bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie. Oto zginie ten, co jest ducha nieprawego, a sprawiedliwy żyć będzie dzięki swej wierności.

Wtedy odczułam, że to poniekąd ostrzeżenie. Nie można zwlekać ze spowiedzią! Łaska uświęcająca, to dar, a dni uciekają... Kto zagwarantowałby mi, że nie umrę tej nocy? 

Mimo tego jednak szatan miał duży dostęp do mojego życia- krzyżował mi plany na różne sposoby. Poprzez grzech skutecznie odcięłam się od Bożego prowadzenia, Jego opieki... Na przykład po raz pierwszy zablokowałam sobie kartę kredytową, przez to stojąc gotowa do wyjazdu do Ostrołęki z Warszawy, z plecakiem niedaleko przystanku, musiałam zmienić plany i się zawrócić... 

Później przed moimi oczami na facebook.pl ukazało się kolejne przesłanie:


Kolejne ostrzeżenie. Wiedziałam już wtedy, że następnego dnia pójdę się wyspowiadać, umówiłam się nawet z koleżanką, że pójdziemy razem tuż przed naszym spotkaniem, ponieważ ona też chciała. 

Nie wiem nawet kiedy, ale sama zaczęłam szukać Pana Boga. Wieczorem wysłuchałam konferencji o.Szustaka o kryzysach. Odkąd wysłuchałam jej, wiele rzeczy w moim myśleniu się odmieniło. Powróciło do mojego myślenia z czasów pielgrzymki, a nawet się udoskonaliło. Ja po prostu zapomniałam, jak wygląda ideał, do którego chciałam dążyć. Oparty na Miłości Jezusa Chrystusa. Zapomniałam, że to Jego stawiam sobie na wzór, a przestałam zadawać sobie pytanie w życiu codziennym, co zrobiłby na moim miejscu. 

Nie napisałam tego tutaj jeszcze, ale ja przez te kilka- kilkanaście dni suszy, po prostu cierpiałam. Ze swojego powodu, lub powodu grzechów innych... Ale cierpiałam bardzo. Nie przeszkadzałoby mi to aż tak strasznie, gdyby nie fakt, że przestawałam widzieć w tym cierpieniu sens. Czas upływał, a ja nie rozumiałam tego, co się wokół mnie działo. Może nie chciałam zrozumieć, lub po prostu za mało się starałam... 

Dzisiaj przeczytałam słowa Ojca Pio na dzisiejszy dzień:  

7. Czuję, jak serce po prostu wyrywa mi się z piersi na wiadomość o twoich cierpieniach i nie wiem, co mógłbym zrobić, aby ci przynieść w nich ulgę! Dlaczego się miotasz ? Córko moja, nigdy nie widziałem, by Pan Jezus obdarzał cię kiedykolwiek tyloma klejnotami co teraz. Nigdy nie widziałem, byś była tak bardzo droga Jezusowi, jak obecnie. Czegóż więc się boisz, drżysz i czym się przerażasz? Twój strach i lęk jest podobny do lęku dziecka znajdującego się w ramionach matki. Tak więc twój lęk jest nierozsądny i bezużyteczny (Epist. 111, s. 442).

I nawet teraz mam ochotę temu wszystkiemu zaprzeczyć, ale czuję, że to po prostu ataki szatana. Czy ja miałam jakikolwiek powód, by wcześniej czuć niechęć do Kościoła, do ludzi, których znałam, do wspomnień, które dawały mi wiele szczęścia w życiu? Nie miałam żadnego. I wtedy zrozumiałam, jak szatan miesza w głowach ludziom, którzy wątpią, którzy stronią od Kościoła, którzy nie wierzą... I patrzą spode łba na wszystkich entuzjastów Kościoła, na każde spontaniczne, radosne i pełne ufności Dziecko Boże (choć tak naprawdę to wszyscy nimi przecież jesteśmy). Przypomniała mi się moja postawa i myślenie sprzed lat, oraz odczucia. Sprzed nawrócenia. O martwym Kościele, który jest jak teatr. Może to było mi potrzebne dla lepszego zrozumienia tych ludzi? Bo naprawdę ich nie rozumiałam. Dlatego, że wszystko w moim życiu było już poukładane, wiedziałam co robić, by żyć blisko Boga i być szczęśliwą, wszystko wydawało się takie proste... A inni nie znający Boga... uważałam, że po prostu im się nie chce tego spróbować (co poniekąd jest prawdą). Zapomniałam jednak chyba o bardzo ważnym szczególe. Szatan i jego mieszanie w głowach swoimi kłamstwami. Jego przebiegłość i bardzo wysoka inteligencja. Spryt, jakiego nie posiadamy. Zrozumiałam, czemu ci wszyscy ludzie nie chcą próbować. W mojej głowie również pojawiały się myśli nawet o odejściu od Kościoła, chociaż wiedziałam, że musiałabym stracić swoją wiarę do reszty, szukać Boga długo i nie znaleźć, a to co się mi przytrafiło, to było zaledwie powątpiewanie i bunt: "Boże, dlaczego nic nie czuję? Wołam, a Ty nic nie robisz!". Gdy patrzyłam na zdjęcia z tekstami religijnymi, na zdjęcia księży, papieża, czy po prostu nowe artykuły religijne to prawie jakby robiło mi się niedobrze. Ale nie fizycznie, tylko duchowo. Nie wiem, jak szatan zdołał się tak świetnie zamaskować, że prawie kupiłam od niego ściemę, że to moje własne uczucia. 

Poszłam do spowiedzi... nikt nie spowiadał. Ironia losu? Może nauczka na przyszłość? Spróbuję jutro.

Piszę dnia kolejnego, rano. Dzisiaj śniło mi się, że chcą pożreć mnie lwy. A zwłaszcza jeden, taki wielki, który ukazał mi się na afrykańskich polach jako ostatni. On nie chciał pierwszego lepszego człowieka, bo ominął pana stojącego pod moim namiotem, w którym się ukryłam, polując na mnie. W pewnym momencie rzuciłam w niego niebieską kosmetyczką, którą złapał w paszczę i w ten sposób ocaliłam swoje życie kontynuując ukrywanie. Gdy się obudziłam po pierwsze zorientowałam się, że to nie była kosmetyczka, tylko apteczka pierwszej pomocy, taka, którą posiadam w rzeczywistości. Po drugie, od razu przypomniał mi się cytat z Pisma Świętego:  "Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć." Wtedy zrozumiałam, że ten sen był nie tylko o tym, czego się obawiałam, ale również pewnego rodzaju ostrzeżeniem... Tego samego dnia poszłam na Mszę o 18:00. Gdy stanęłam na swoim miejscu w ławce, usłyszałam głos czytający z ambony: "Zobaczył Bóg czyny ich, że odwrócili się od swojego złego postępowania. I ulitował się Bóg nad niedolą, którą postanowił na nich sprowadzić, i nie zesłał jej."

Ucieszyłam się bardzo. Od tamtego momentu aż do dzisiaj czuję w sobie pokój, o nic się nie martwię, bo wszystko układa się nadzwyczaj dobrze, bez większych zmartwień i problemów :)

Wygrałam bilet na imprezę, by iść z moim ukochanym (a Bóg wie, jak bardzo słabo aktualnie u mnie z pieniędzmi). Gdy chciałam zrobić coś dobrego dla innych np. pyszny obiad, a nie wyrobiłabym się ze wszystkim, okazało się, że zajęcia są odwołane. Kiedy pilnie było mi trzeba przywieźć coś z Ostrołęki do Warszawy, okazało się, że wujek, który raz na miesiąc, dwa bywa w Ostrołęce, akurat tam jest i może przywieźć... Bóg znowu nad wszystkim czuwa tak, że nie muszę się o nic martwić :) Ale UWAGA! Nie oznacza to, że nie muszę nic robić!