Moje posty tutaj będą układały się w jedną wielką mozaikę retrospekcji, porządek chronologiczny nie będzie niestety zachowany. Mało tego, tym razem trzeba zmierzyć się z długim, chaotycznym postem.
Byłam
pewna, że napiszę swoje świadectwo na stronie grupy Alfa
Klasztor
po rekolekcjach, ale coś mnie blokowało. Może nadmierna pokora i
uniżenie (czyli niedobra skrajność), nad którymi pracowałam
podczas rekolekcji. Uważałabym wtedy je za złe, ale ciężko w sobie dostrzec tę granicę. Może z drugiej strony myśl o obrzydzeniu do siebie, gdybym "się
chwaliła", a za każdym razem, gdy pomyślałam o świadectwie,
coś nie dawało mi spokoju. Zdecydowałam się na ten krok przez sen, po którym
to pragnienie świadectwa się nasiliło. Sen opiszę później. Sprawę pielgrzymki
całkowicie powierzyłam Bogu. Nawet sama nie zaczynałam tematu z
nikim podczas rekolekcji, bo gdy to robiłam tuż przed wyjazdem, do
niczego konkretnego nie dochodziłam nigdy. Zawsze kończyłam na ślepym zaułku i tkwiłam w martwym punkcie. Powiedziałam Bogu, że
przecież wie, że chcę iść, ale ufałam, że On wybierze
najlepiej. Liczyłam na to, że wręczy GPS'a swojej zagubionej owcy. Podobnie miałam wcześniej z zapisywaniem się do
pokojów na weekendzie Alfa, czy na rekolekcjach -miałam takie
przeświadczenie, że nawet wolę sama nie decydować, bo mogę się
pomylić w tym, co będzie dla mnie lepsze, a On nigdy (i się
zdecydowanie NIE zawiodłam). Moje pierwsze małe kroczki w ufności
co do niewielkich spraw. Gdy wracałam z rekolekcji, 30km przed
Ostrołęką, w ostatniej niemalże chwili, koleżanka zapytała, czy
idę do Częstochowy, a potem nakierowała na drugą koleżankę, która się wybiera. Ucieszyłam
się bardzo. Trochę banalnie to zabrzmi, ale nie chciałam "iść
sama", bo to moja pierwsza pielgrzymka, nie miałam namiotu, nie
wiedziałam, jak to będzie, co skutecznie mnie zniechęcało.
Powiedziałam Mu, że nie mam już przecież pieniędzy, ale że chcę
iść i jeśli On mnie chce na tej pielgrzymce, musi zadziałać.
Trzy godziny później stanęłam przed wyzwaniem w domu
-pojawiła się propozycja, aby jechać do Niemiec zastąpić mamę w
pracy, ponieważ dzień wcześniej zmarła moja babcia i jeśli się
nie zdecydujemy z moją siostrą, mamy nawet nie będzie na
pogrzebie. Wiedziałam, że były ze sobą ostatnio skłócone
i wiedziałam, że moja mama musi to bardzo przeżywać, chociażby z
tego powodu. Jeszcze pewnie pod wpływem pozytywnego nastroju,
wspomnień i działania Ducha Świętego, podjęłam decyzję o wyjeździe. Lubię wyzwania, bo gdy pokonuję swoje słabości, mogę poczuć się silniejsza. Chociaż swoją siłą nie dałabym chyba wtedy rady. Po
trzech nieprzespanych poprzednio nocach, padnięta, wyjęłam
podręczniki do niemieckiego i zaczęłam sobie przypominać
wszystko. Poziom mojego niemieckiego jest... bardzo podstawowy, nie
mówiąc o tym, że nie lubię tego języka. Czułam, że nie
swoją siłą to robię. Dopiero chwilę po podjęciu tej decyzji,
pomyślałam o pieniądzach, bo nie one były dla mnie wtedy
priorytetem. Zaśmiałam się w duchu, że Bóg bardzo szybko
zareagował na moją prośbę. W podejmowaniu tej decyzji o wyjeździe
również czułam wielką ufność i wiarę w to, że jestem
tam posłana, że mogę się na coś przydać i że tak musi być.
Moja mama na pogrzebie pogodziła się z ciocią. Już chociażby sam ten
fakt mówi za siebie. Z dostrzegalnych przeze mnie rzeczy,
to jeszcze taka, że cała nasza rodzina była pełna podziwu dla
naszej odwagi (mojej i mojej siostry), co było całkiem dobrym
świadectwem dla niej. Nawet kilka dni po przyjeździe zaczepiła
mnie sąsiadka i poruszyła ten temat. Co do samego pobytu na
miejscu, to było bardzo ciężko. Opiekowałyśmy się 99-letnią
staruszką. Zero doświadczenia z naszej strony, ja znałam kilka
słówek i zwrotów, moja siostra nic, a ta babcia...
cóż... jak na 99 lat to i tak miała pogodny humor i niewiele
zachcianek. Najbardziej mnie zdziwiło, jak o 23:30, gdy poszłyśmy
z nią do toalety, tłumaczyła mi coś po niemiecku i się
denerwowała o papier toaletowy. Kompletnie nie wiedziałam, o co jej
chodzi, bo byłam zaspana. Ale domyśliłam się w końcu. Miałam
podać jej nowy papier, ale w motylki, a nie w kratkę. Prawie
złapałam się za głowę i nie wiedziałam, czy mam się śmiać,
czy płakać. Ale to tylko taka dygresja. Do czego dążę...? W czasie pobytu tam, napisałam jednej z koleżanek komentarz na forum, że Bóg
wynagradza cierpliwych i wytrwałych, czy jakoś tak, tuż pod jej
postem z prośbą o modlitwę. Ja osobiście czułam się w tamtym
domu, jak w więzieniu. Zwłaszcza przy stole z ową staruszką, z
kompletnym brakiem apetytu (przed i po posiłku zawsze toaleta).
Właściwie to pierwszy dzień był najbardziej depresyjny, potem było już lepiej. Ale
wiedziałam, że wytrwam, nie miałam wyboru. Po tamtym komentarzu
zaczęły się dziać miłe rzeczy. Pani, która robiła zakupy, przywiozła nam pączki i jeszcze inne rzeczy, tak po prostu. Potem
przywiozła kosz używanych ubrań, gdybyśmy chciały sobie coś
wybrać. Znalazłam dwie śliczne sukienki (akurat mój
rozmiar) i nie tylko. Przypomniało mi się wtedy, że na
rekolekcjach zniszczyłam sobie spodnie. Ktoś zostawił gumę do
żucia na dywanie w kaplicy na strychu i klęcząc na adoracji...
ubrudziłam je, guma została na spodniach i w żaden sposób
nie dało się tego uratować, można było jedynie obciąć nogawki.
Pojawiła się wtedy mglista pokusa, żeby pomyśleć: „Jakbyś nie
klęczała, to by nic złego się nie wydarzyło”, ale będąc w
pełni sił wtedy, odbiłam piłeczkę i odpowiedziałam złemu na tę
myśl: „Choćbym miała nie mieć żadnych spodni od klęczenia to
i tak nadal bym klęczała i nie zrezygnuję z tego”. Moja ufność
została nagrodzona.
Cofnę
się jednak jeszcze do czasu sprzed rekolekcji w Głotowie. Tuż
przed, a nawet na rekolekcjach miałam poważny kryzys. Jego źródłem
był ciężar krzyża, który pomagałam dźwigać mojemu
chłopakowi. Z tego okresu życia pamiętam ciągłe ataki szatana,
swoją bezsilność, zmęczenie, ale również zawierzanie
Bogu, częste przystępowanie do sakramentu pokuty i Eucharystii.
Jadąc na rekolekcje nie miałam zbyt wielu sił, po prostu
wiedziałam, że wybieram właściwie, ale bez większych nadziei w
sercu na to, że będzie dobrze. Rozum tym razem wiedział lepiej:
„Bóg Ci pomoże, na pewno”. Tylko nadzieja była ogromnie
przytłumiona, a radość życia... przygaszona. Do tego stopnia, że
większość osób pytała zaniepokojona, czy wszystko jest w
porządku i postrzegała mnie jako outsidera przez pierwsze dni. Pewnego wieczoru na Adoracji jeden z braci miał pewne poznanie. Przekazano mi słowa, że Bóg
chce, abym Go bardzo kochała i żeby był przed ludźmi w moim
życiu. Nie mogłam zrozumieć tych słów. Odczuwałam
frustrację. Przecież przyjechałam na rekolekcje. Przecież
skupiałam się na swojej pokorze w ich trakcie. Przecież starałam
się zaufać. I to wszystko jest przecież dowodem mojej miłości!
Zwłaszcza, że starałam się pomagać bliźnim. Zasmuciło mnie to
trochę, ponieważ czułam, że moja miłość Bogu nie wystarcza, a
sądziłam, że dałam z siebie już wszystko. Dopiero po pewnym
czasie wpadłam na pomysł, że to może być nawiązanie do mojej
sytuacji sprzed rekolekcji i przestroga na przyszłość. Pamiętam, że gdy tak bardzo skupiałam
się na rozwiązywaniu problemów w związku, odczuwałam
również mocno, że Bóg się ode mnie oddala, a
właściwie to nie On. Tylko ja. Mniej się modliłam. Miałam coraz
mniej sił. Wydaje mi się, że próbowałam rozwiązać
wszystkie ludzkie problemy swoimi siłami. I z jednej strony
odczuwałam to wszystko, zdawałam sobie z tego sprawę, ale za nic w
świecie nie umiałam na tamtą chwilę tego zmienić. Za moment
interpretacji ciąg dalszy. Będąc w Niemczech, czytałam Pismo
Święte. Trafiłam na fragment, który idealnie wpasował się
do słów poznania. To było jak kolejny puzzel, który
pozwalał mi zrozumieć słowa, które otrzymałam...
Przeczytałam wtedy cały fragment (1 Kor 7, 25-35), tutaj
zamieszczam jedynie sedno.
„Człowiek
bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać
Panu. 33 Ten
zaś, kto wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata,
o to, jak by się przypodobać żonie. 34 I
doznaje rozterki. Podobnie i kobieta: niezamężna i dziewica
troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta i ciałem, i
duchem. Ta zaś, która wyszła za mąż, zabiega o sprawy
świata, o to, jak by się przypodobać mężowi. 35 Mówię
to dla waszego pożytku, nie zaś, by zastawiać na was pułapkę; po
to, byście godnie i z upodobaniem trwali przy Panu.”
Te
słowa potwierdziły moje przypuszczenia. Brat, który miał poznanie, próbował mi
jeszcze tłumaczyć te poprzednie słowa na swój sposób.
Prawdę powiedziawszy dużo z nich zostało mi wtedy w sercu, ale nie
przybliżyły mi zrozumienia, wręcz powiedziałabym, że na tamtą
chwilę jego wyjaśnienia wprowadziły większy chaos. Mówił,
bym dzieliła się z Bogiem swoimi myślami, rozmawiała z Nim
często, mówiła o tym, jak Go kocham (podobnie jak swojemu
chłopakowi). Jednak dopiero podczas pielgrzymki do Częstochowy, trzy tygodnie później udało mi się zrozumieć w praktyce, co miał na myśli. W pewnym momencie rozwijania mojej relacji z Bogiem, zaczęłam dzielić się z Nim każdą myślą. Każdym uczuciem. To nadeszło samo. Powtarzałam Mu wcześniej tylko, jak bardzo chcę być przy Nim, do Jego dyspozycji.
Wracając
do 99-letniej pani, to każdego dnia uczyła mnie cierpliwości i
wytrwałości. Na sam koniec, bo tuż przed wyjazdem stamtąd
dostałam kopertę od jej córki z niemieckimi naklejkami: "Dziękujemy",
"Wiele szczęścia" etc. Spodziewałam się kartki. Ale nie
otwierałam tej koperty. W międzyczasie odwoziła nas 70 kilku letnia pani. Była
nieco szalona, ale w bardzo pozytywny sposób. Starałam się
być dla niej szczególnie miła, bo wiedziałam, że odwozi
nas te 60km na autobus z własnej woli, nie wzięła też od mojej
mamy pieniędzy na paliwo... Na koniec, gdy się z nami żegnała,
powiedziała, że jesteśmy wspaniałe i że jeśli kiedyś będziemy
niedaleko, możemy przyjechać z przyjaciółmi do jej domu, bo
jej dom jest duży i ma wiele łóżek. Kochana, co? Potem w
autobusie otworzyłam kopertę i się przeraziłam. Była tam kartka,
ale również trochę więcej pieniędzy, niż mi brakowało na
wszystkie podróże i niż oczekiwałam od rodziców... W
efekcie otrzymałam dwa razy tyle pieniędzy, niż chciałam.
Ogromnie się ucieszyłam. Jako studentce zawsze mi na coś brakuje. Poza priorytetowymi wydatkami, takimi jak pielgrzymka, mogłam zacząć brać też inne, te mniej ważne. Marzyłam o dość drogim zabiegu fryzjerskim, który
pozwoliłby mi pozbyć się platynowego odcienia blondu. Takie to
próżne, może ktoś by powiedział. Ale uważam, że to jest
bardzo kobiece. Czułam się przez ten kolor bardziej brzydka,
jednocześnie zdając sobie sprawę, że to jest nieobiektywne i
nieadekwatne odczucie. Efekt mojego rzucenia się na niemiecką
głęboką wodę z zaufaniem Panu był taki, że otrzymałam więcej
prezentów, niż kiedykolwiek byłam w stanie oczekiwać.
A
to mój sen, który nakłonił mnie do świadectwa:
najpierw biegłam za dziećmi z podwórka, które ukradły
teczki, w których miały być prezenty dla biednych dzieci,
poszłam do mieszkania jednej dziewczynki, opowiedziałam o wszystkim
i aż się popłakałam z powodu tej całej sytuacji (szkoda mi było
biednych dzieci). Wtedy dziewczynka zgodziła się oddać wszystko, a
tak na marginesie to zdawała się być dość niewinnym dzieckiem.
Później nie wiem, dlaczego, ale jakaś kobieta miała mnie
postrzelić. Klęczałam na trawie i czekałam, aż dostanę kulkę w
plecy/głowę z tyłu od szczupłej blondynki w krótkich
włosach. Dotarło do mnie, że za moment zobaczę Boga. I jak w
rzeczywistości zawsze taka myśl napawa mnie stresem, bo mam
poczucie, że nigdy nie będę dość dobra i nigdy Bóg nie
będzie ze mnie w pełni zadowolony, to w tym śnie było zupełnie
inaczej. Czułam spokój i szczęście. Pomyślałam: "A
więc to już? Zaraz się spotkamy?" I wtedy poczułam ogromne
szczęście, taką radość, że zaczęłam się śmiać, identycznie
jak pod wpływem Ducha Świętego. Ludzie, którzy mieli mnie
zabijać trochę się zdziwili. Nie byłam pewna, czy padł strzał,
ponieważ nic nie poczułam, mimo, że żebra zaczynały mnie po
chwili delikatnie kłuć. Tylko trochę ciężej mi się oddychało,
ale mogłam jeszcze chodzić. Potem kobieta pokazała mi
niezniszczalną puszkę (z żywnością?) i powiedziała, że tylko
tym pistoletem można było otworzyć puszkę (bardzo mocny pistolet,
najmocniejszy). A ja nadal stałam przy niej i jakby się
wykrwawiałam. Ale to umieranie, to nic nie bolało. Potem podeszłam
do niej, przytuliłam ją i powiedziałam, że wybaczam jej to, co
zrobiła, z taką ogromną miłością (chyba znów Duch
Święty:) ). Znowu się zdziwiła i chyba ją to minimalnie
poruszyło, ale wtedy albo poprosiłam sama (bo wiedziałam, że
zrobiłam już wszystko), albo ona bez pytania mojego to zrobiła:
wpakowała mi jeszcze dwie kulki, bo widocznie jedna za wolno i słabo
działała. Sen się skończył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz