poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Kryzys, rekolekcje i wyjazd do Niemiec

Moje posty tutaj będą układały się w jedną wielką mozaikę retrospekcji, porządek chronologiczny nie będzie niestety zachowany. Mało tego, tym razem trzeba zmierzyć się z długim, chaotycznym postem.

Byłam pewna, że napiszę swoje świadectwo na stronie grupy Alfa Klasztor po rekolekcjach, ale coś mnie blokowało. Może nadmierna pokora i uniżenie (czyli niedobra skrajność), nad którymi pracowałam podczas rekolekcji. Uważałabym wtedy je za złe, ale ciężko w sobie dostrzec tę granicę. Może z drugiej strony myśl o obrzydzeniu do siebie, gdybym "się chwaliła", a za każdym razem, gdy pomyślałam o świadectwie, coś nie dawało mi spokoju. Zdecydowałam się na ten krok przez sen, po którym to pragnienie świadectwa się nasiliło. Sen opiszę później. Sprawę pielgrzymki całkowicie powierzyłam Bogu. Nawet sama nie zaczynałam tematu z nikim podczas rekolekcji, bo gdy to robiłam tuż przed wyjazdem, do niczego konkretnego nie dochodziłam nigdy. Zawsze kończyłam na ślepym zaułku i tkwiłam w martwym punkcie. Powiedziałam Bogu, że przecież wie, że chcę iść, ale ufałam, że On wybierze najlepiej. Liczyłam na to, że wręczy GPS'a swojej zagubionej owcy. Podobnie miałam wcześniej z zapisywaniem się do pokojów na weekendzie Alfa, czy na rekolekcjach -miałam takie przeświadczenie, że nawet wolę sama nie decydować, bo mogę się pomylić w tym, co będzie dla mnie lepsze, a On nigdy (i się zdecydowanie NIE zawiodłam). Moje pierwsze małe kroczki w ufności co do niewielkich spraw. Gdy wracałam z rekolekcji, 30km przed Ostrołęką, w ostatniej niemalże chwili, koleżanka zapytała, czy idę do Częstochowy, a potem nakierowała na drugą koleżankę, która się wybiera. Ucieszyłam się bardzo. Trochę banalnie to zabrzmi, ale nie chciałam "iść sama", bo to moja pierwsza pielgrzymka, nie miałam namiotu, nie wiedziałam, jak to będzie, co skutecznie mnie zniechęcało. Powiedziałam Mu, że nie mam już przecież pieniędzy, ale że chcę iść i jeśli On mnie chce na tej pielgrzymce, musi zadziałać. Trzy godziny później stanęłam przed wyzwaniem w domu -pojawiła się propozycja, aby jechać do Niemiec zastąpić mamę w pracy, ponieważ dzień wcześniej zmarła moja babcia i jeśli się nie zdecydujemy z moją siostrą, mamy nawet nie będzie na pogrzebie. Wiedziałam, że były ze sobą ostatnio skłócone i wiedziałam, że moja mama musi to bardzo przeżywać, chociażby z tego powodu. Jeszcze pewnie pod wpływem pozytywnego nastroju, wspomnień i działania Ducha Świętego, podjęłam decyzję o wyjeździe. Lubię wyzwania, bo gdy pokonuję swoje słabości, mogę poczuć się silniejsza. Chociaż swoją siłą nie dałabym chyba wtedy rady. Po trzech nieprzespanych poprzednio nocach, padnięta, wyjęłam podręczniki do niemieckiego i zaczęłam sobie przypominać wszystko. Poziom mojego niemieckiego jest... bardzo podstawowy, nie mówiąc o tym, że nie lubię tego języka. Czułam, że nie swoją siłą to robię. Dopiero chwilę po podjęciu tej decyzji, pomyślałam o pieniądzach, bo nie one były dla mnie wtedy priorytetem. Zaśmiałam się w duchu, że Bóg bardzo szybko zareagował na moją prośbę. W podejmowaniu tej decyzji o wyjeździe również czułam wielką ufność i wiarę w to, że jestem tam posłana, że mogę się na coś przydać i że tak musi być. Moja mama na pogrzebie pogodziła się z ciocią. Już chociażby sam ten fakt mówi za siebie. Z dostrzegalnych przeze mnie rzeczy, to jeszcze taka, że cała nasza rodzina była pełna podziwu dla naszej odwagi (mojej i mojej siostry), co było całkiem dobrym świadectwem dla niej. Nawet kilka dni po przyjeździe zaczepiła mnie sąsiadka i poruszyła ten temat. Co do samego pobytu na miejscu, to było bardzo ciężko. Opiekowałyśmy się 99-letnią staruszką. Zero doświadczenia z naszej strony, ja znałam kilka słówek i zwrotów, moja siostra nic, a ta babcia... cóż... jak na 99 lat to i tak miała pogodny humor i niewiele zachcianek. Najbardziej mnie zdziwiło, jak o 23:30, gdy poszłyśmy z nią do toalety, tłumaczyła mi coś po niemiecku i się denerwowała o papier toaletowy. Kompletnie nie wiedziałam, o co jej chodzi, bo byłam zaspana. Ale domyśliłam się w końcu. Miałam podać jej nowy papier, ale w motylki, a nie w kratkę. Prawie złapałam się za głowę i nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Ale to tylko taka dygresja. Do czego dążę...? W czasie pobytu tam, napisałam jednej z koleżanek komentarz na forum, że Bóg wynagradza cierpliwych i wytrwałych, czy jakoś tak, tuż pod jej postem z prośbą o modlitwę. Ja osobiście czułam się w tamtym domu, jak w więzieniu. Zwłaszcza przy stole z ową staruszką, z kompletnym brakiem apetytu (przed i po posiłku zawsze toaleta). Właściwie to pierwszy dzień był najbardziej depresyjny, potem było już lepiej. Ale wiedziałam, że wytrwam, nie miałam wyboru. Po tamtym komentarzu zaczęły się dziać miłe rzeczy. Pani, która robiła zakupy, przywiozła nam pączki i jeszcze inne rzeczy, tak po prostu. Potem przywiozła kosz używanych ubrań, gdybyśmy chciały sobie coś wybrać. Znalazłam dwie śliczne sukienki (akurat mój rozmiar) i nie tylko. Przypomniało mi się wtedy, że na rekolekcjach zniszczyłam sobie spodnie. Ktoś zostawił gumę do żucia na dywanie w kaplicy na strychu i klęcząc na adoracji... ubrudziłam je, guma została na spodniach i w żaden sposób nie dało się tego uratować, można było jedynie obciąć nogawki. Pojawiła się wtedy mglista pokusa, żeby pomyśleć: „Jakbyś nie klęczała, to by nic złego się nie wydarzyło”, ale będąc w pełni sił wtedy, odbiłam piłeczkę i odpowiedziałam złemu na tę myśl: „Choćbym miała nie mieć żadnych spodni od klęczenia to i tak nadal bym klęczała i nie zrezygnuję z tego”. Moja ufność została nagrodzona.

Cofnę się jednak jeszcze do czasu sprzed rekolekcji w Głotowie. Tuż przed, a nawet na rekolekcjach miałam poważny kryzys. Jego źródłem był ciężar krzyża, który pomagałam dźwigać mojemu chłopakowi. Z tego okresu życia pamiętam ciągłe ataki szatana, swoją bezsilność, zmęczenie, ale również zawierzanie Bogu, częste przystępowanie do sakramentu pokuty i Eucharystii. Jadąc na rekolekcje nie miałam zbyt wielu sił, po prostu wiedziałam, że wybieram właściwie, ale bez większych nadziei w sercu na to, że będzie dobrze. Rozum tym razem wiedział lepiej: „Bóg Ci pomoże, na pewno”. Tylko nadzieja była ogromnie przytłumiona, a radość życia... przygaszona. Do tego stopnia, że większość osób pytała zaniepokojona, czy wszystko jest w porządku i postrzegała mnie jako outsidera przez pierwsze dni. Pewnego wieczoru na Adoracji jeden z braci miał pewne poznanie. Przekazano mi słowa, że Bóg chce, abym Go bardzo kochała i żeby był przed ludźmi w moim życiu. Nie mogłam zrozumieć tych słów. Odczuwałam frustrację. Przecież przyjechałam na rekolekcje. Przecież skupiałam się na swojej pokorze w ich trakcie. Przecież starałam się zaufać. I to wszystko jest przecież dowodem mojej miłości! Zwłaszcza, że starałam się pomagać bliźnim. Zasmuciło mnie to trochę, ponieważ czułam, że moja miłość Bogu nie wystarcza, a sądziłam, że dałam z siebie już wszystko. Dopiero po pewnym czasie wpadłam na pomysł, że to może być nawiązanie do mojej sytuacji sprzed rekolekcji i przestroga na przyszłość. Pamiętam, że gdy tak bardzo skupiałam się na rozwiązywaniu problemów w związku, odczuwałam również mocno, że Bóg się ode mnie oddala, a właściwie to nie On. Tylko ja. Mniej się modliłam. Miałam coraz mniej sił. Wydaje mi się, że próbowałam rozwiązać wszystkie ludzkie problemy swoimi siłami. I z jednej strony odczuwałam to wszystko, zdawałam sobie z tego sprawę, ale za nic w świecie nie umiałam na tamtą chwilę tego zmienić. Za moment interpretacji ciąg dalszy. Będąc w Niemczech, czytałam Pismo Święte. Trafiłam na fragment, który idealnie wpasował się do słów poznania. To było jak kolejny puzzel, który pozwalał mi zrozumieć słowa, które otrzymałam... Przeczytałam wtedy cały fragment (1 Kor 7, 25-35), tutaj zamieszczam jedynie sedno.

Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać Panu. 33 Ten zaś, kto wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie. 34 I doznaje rozterki. Podobnie i kobieta: niezamężna i dziewica troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta i ciałem, i duchem. Ta zaś, która wyszła za mąż, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać mężowi. 35 Mówię to dla waszego pożytku, nie zaś, by zastawiać na was pułapkę; po to, byście godnie i z upodobaniem trwali przy Panu.

Te słowa potwierdziły moje przypuszczenia. Brat, który miał poznanie, próbował mi jeszcze tłumaczyć te poprzednie słowa na swój sposób. Prawdę powiedziawszy dużo z nich zostało mi wtedy w sercu, ale nie przybliżyły mi zrozumienia, wręcz powiedziałabym, że na tamtą chwilę jego wyjaśnienia wprowadziły większy chaos. Mówił, bym dzieliła się z Bogiem swoimi myślami, rozmawiała z Nim często, mówiła o tym, jak Go kocham (podobnie jak swojemu chłopakowi). Jednak dopiero podczas pielgrzymki do Częstochowy, trzy tygodnie później udało mi się zrozumieć w praktyce, co miał na myśli. W pewnym momencie rozwijania mojej relacji z Bogiem, zaczęłam dzielić się z Nim każdą myślą. Każdym uczuciem. To nadeszło samo. Powtarzałam Mu wcześniej tylko, jak bardzo chcę być przy Nim, do Jego dyspozycji.

Wracając do 99-letniej pani, to każdego dnia uczyła mnie cierpliwości i wytrwałości. Na sam koniec, bo tuż przed wyjazdem stamtąd dostałam kopertę od jej córki z niemieckimi naklejkami: "Dziękujemy", "Wiele szczęścia" etc. Spodziewałam się kartki. Ale nie otwierałam tej koperty. W międzyczasie odwoziła nas 70 kilku letnia pani. Była nieco szalona, ale w bardzo pozytywny sposób. Starałam się być dla niej szczególnie miła, bo wiedziałam, że odwozi nas te 60km na autobus z własnej woli, nie wzięła też od mojej mamy pieniędzy na paliwo... Na koniec, gdy się z nami żegnała, powiedziała, że jesteśmy wspaniałe i że jeśli kiedyś będziemy niedaleko, możemy przyjechać z przyjaciółmi do jej domu, bo jej dom jest duży i ma wiele łóżek. Kochana, co? Potem w autobusie otworzyłam kopertę i się przeraziłam. Była tam kartka, ale również trochę więcej pieniędzy, niż mi brakowało na wszystkie podróże i niż oczekiwałam od rodziców... W efekcie otrzymałam dwa razy tyle pieniędzy, niż chciałam. Ogromnie się ucieszyłam. Jako studentce zawsze mi na coś brakuje. Poza priorytetowymi wydatkami, takimi jak pielgrzymka, mogłam zacząć brać też inne, te mniej ważne. Marzyłam o dość drogim zabiegu fryzjerskim, który pozwoliłby mi pozbyć się platynowego odcienia blondu. Takie to próżne, może ktoś by powiedział. Ale uważam, że to jest bardzo kobiece. Czułam się przez ten kolor bardziej brzydka, jednocześnie zdając sobie sprawę, że to jest nieobiektywne i nieadekwatne odczucie. Efekt mojego rzucenia się na niemiecką głęboką wodę z zaufaniem Panu był taki, że otrzymałam więcej prezentów, niż kiedykolwiek byłam w stanie oczekiwać.


A to mój sen, który nakłonił mnie do świadectwa: najpierw biegłam za dziećmi z podwórka, które ukradły teczki, w których miały być prezenty dla biednych dzieci, poszłam do mieszkania jednej dziewczynki, opowiedziałam o wszystkim i aż się popłakałam z powodu tej całej sytuacji (szkoda mi było biednych dzieci). Wtedy dziewczynka zgodziła się oddać wszystko, a tak na marginesie to zdawała się być dość niewinnym dzieckiem. Później nie wiem, dlaczego, ale jakaś kobieta miała mnie postrzelić. Klęczałam na trawie i czekałam, aż dostanę kulkę w plecy/głowę z tyłu od szczupłej blondynki w krótkich włosach. Dotarło do mnie, że za moment zobaczę Boga. I jak w rzeczywistości zawsze taka myśl napawa mnie stresem, bo mam poczucie, że nigdy nie będę dość dobra i nigdy Bóg nie będzie ze mnie w pełni zadowolony, to w tym śnie było zupełnie inaczej. Czułam spokój i szczęście. Pomyślałam: "A więc to już? Zaraz się spotkamy?" I wtedy poczułam ogromne szczęście, taką radość, że zaczęłam się śmiać, identycznie jak pod wpływem Ducha Świętego. Ludzie, którzy mieli mnie zabijać trochę się zdziwili. Nie byłam pewna, czy padł strzał, ponieważ nic nie poczułam, mimo, że żebra zaczynały mnie po chwili delikatnie kłuć. Tylko trochę ciężej mi się oddychało, ale mogłam jeszcze chodzić. Potem kobieta pokazała mi niezniszczalną puszkę (z żywnością?) i powiedziała, że tylko tym pistoletem można było otworzyć puszkę (bardzo mocny pistolet, najmocniejszy). A ja nadal stałam przy niej i jakby się wykrwawiałam. Ale to umieranie, to nic nie bolało. Potem podeszłam do niej, przytuliłam ją i powiedziałam, że wybaczam jej to, co zrobiła, z taką ogromną miłością (chyba znów Duch Święty:) ). Znowu się zdziwiła i chyba ją to minimalnie poruszyło, ale wtedy albo poprosiłam sama (bo wiedziałam, że zrobiłam już wszystko), albo ona bez pytania mojego to zrobiła: wpakowała mi jeszcze dwie kulki, bo widocznie jedna za wolno i słabo działała. Sen się skończył.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz