poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Z ostatniej chwili

Bardzo, bardzo chciałam jechać na Wieczór Chwały w Łomży. Nawet znalazło się dla mnie miejsce w samochodzie. Ale w ostatniej chwili spontanicznie, z różnych powodów osobistych zapragnęłam pojechać do Warszawy. Była to sytuacja trochę podbramkowa. Było mi smutno, że mnie nie będzie, ale każdy mój kolejny krok nie wydawał się być błędem, bo widziałam pozytywy, a poza tym czułam, że to nieważne, gdzie jestem, tylko że mam Boga w sercu, że Go cały czas czuję i że np w samochodzie też Go mogę wielbić i bez głębszego zastanawiania się, właśnie to robię. Nie rozmyślałam o tym teoretycznie, po prostu kierowałam się sercem. Następnego dnia tuż przed mszą powiedziałam, że poszukam w internecie Wieczoru Chwały w Warszawie. Na końcu mszy dowiedziałam się, że jest Wieczór Uwielbienia godzinę po mszy (na której byłam). Ucieszyłam się bardzo i chciało mi się śmiać, ponieważ nigdy w tym kościele nie zaobserwowałam tego typu działalności, takie wieczory nie zdarzają się często, a akurat z okazji wędrującej figury Matki Bożej Loretańskiej, w tej parafii był cały program spotkań modlitewnych, który tak naprawdę trwał od dnia poprzedniego przez całą poprzednią noc, aż do momentu mojego przybycia. Moje ludzkie, zwykłe odczucia były mieszane: taki to surowy wieczór bez przygaszonego światła, z tłumem starszych osób i sztywnym prowadzeniem przez jakiegoś pana ze wspólnoty. Jeszcze był jeden pan, który podbiegał do ludzi z mikrofonem co chwila, w połowie modlitwy spontanicznej, gdy tamci mówili za cicho i nieco płoszył moje skupienie. Akustyka, może z powodu nagłośnienia w tym kościele jest niedobra, bo jest pogłos, a żeby coś zrozumieć z głośników, trzeba opanować tajne umiejętności rozumienia bełkotu... Takie były odczucia, nie można siebie przecież oszukiwać. Ale moje serce wiedziało lepiej, i rozum nie ulegał wrażeniom: Pan Bóg przecież to nie są wrażenia estetyczne, to nie piękna oprawa muzyczna, to nie emocje, którym ludzie tak często wokół nas się poddają i sądzą, że właśnie poznali całkowicie Boga... Emocje to tylko dodatek. Wiedziałam, że Pan Bóg tam jest, patrzy na nas i działa, bez względu na to, ile zrozumieliśmy, jak bardzo ulegliśmy naszym emocjom. Modliłam się więc. Tłum nie porywał się do postawy stojącej, a zwłaszcza z uniesionymi rękami. Przede mną wstało maksymalnie 5 osób, w tym starsze panie, po drugiej stronie kościoła sytuacja wyglądała podobnie. Wokół mnie zrobiło się pusto, wielu ludzi wyszło (mój chłopak też na pół godziny). Czułam, że stoję tam, taka sama. A przestrzeń wokół mnie jest przecież taka wielka i przytłaczająca. Podświadomie wciąż obserwowałam ludzi (skrzywienie zawodowe), ale wciąż w sercu miałam coraz większe pragnienie, by wielbić Boga całą sobą. Przeminęła jedna piosenka. Zignorowałam skutecznie swoje zachcianki, by się podnieść. Przemijała druga piosenka. Pojawiła się nawet jakaś absurdalna myśl, że bolą mnie nogi po pielgrzymce. Ale jej nie uwierzyłam. Coś mnie blokowało. Wydaje mi się, że to była presja tłumu, który zachowywał się kompletnie inaczej. Odczuwałam dysonans, mimo że wiedziałam, że wreszcie i tak wstanę, bo nie byłabym wtedy sobą. Trzecia piosenka: "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Pomyślałam: "No przecież wiem... Że mogę" I wstałam. Zaczęłam śpiewać i uśmiechałam się. Śpiewałam sobie. To znaczy Bogu. Później jednak... nie mogłam śpiewać, bo miałam za mocno spięte mięśnie twarzy, a w środku moich płuc szalał tłumiony przeze mnie śmiech. Naprawdę się starałam, żeby śpiewać Ci, Boże! Ale śmiech opanował mnie całkowicie, potrafiłam wyśpiewać jedynie fragmenty wersów, lub powtarzać: "Chwała Ci, Panie!". Byłam taka pełna radości! :) Wokół mnie nadal było pusto. Dalej prawie wszyscy siedzieli, za wyjątkiem tych kilku starszych pań na przodzie. Już nie stałam sama, tylko z Duchem Świętym we mnie. I działo się ze mną coś innego niż z ludźmi, których byłam w stanie ogarnąć wzrokiem. Ale już nie przejmowałam się swoim non-konformistycznym zachowaniem, swoją innością. Byłam szczęśliwa. Bóg widocznie potrzebował tylko odrobinę mojej odwagi, by spełnić pragnienie w sercu, które On mi wlewał, i aby nagrodzić mnie wielką radością za wybór, którego dokonałam. Niewiele mojej wolnej, choć bywającej tak bardzo słabą, woli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz